„ZNALAZŁAM UMIŁOWANEGO MEJ DUSZY, POCHWYCIŁAM GO I NIE PUSZCZĘ”

(Pnp 3,4)

 

Pierwszy Tydzień Ćwiczeń Duchownych Św. Ignacego…

 

Z całą radością mogę powiedzieć, że był to najcudowniejszy tydzień w moim życiu. Nie są to słowa mające pocieszyć Ojca Dyrektora Zakopiańskiego Domu :), czy emocjonalne uniesienie. Jest to zdanie wypowiedziane z całą szczerością i, nową dla mnie, świadomością siebie. Był to najpiękniejszy czas mojego życia! Czas cudów i przemiany serca, a jednocześnie moment bardzo trudny, bolesny, zmagania się z najgłębszymi przyczynami swoich zachowań, reakcji, emocji, wyuczonych przez całe życie postaw, będących konsekwencjami moich decyzji, ale i tych, na które nie miałam wpływu. Jednocześnie, czy raczej przede wszystkim  jednak doświadczyłam niezwykłej bliskości Pana Boga, czego jeszcze nigdy tak silnie nie dostąpiłam w moim dwudziestodwuletnim życiu… Zrozumiałam, że można przez większą część swojego życia, być blisko Kościoła, w różnych wspólnotach, duszpasterstwach, być czasem nawet codziennie na Eucharystii, czy odczuwać pragnienie życia zakonnego, nawet podjąć jego próbę i przez rok być postulantką, przygotowując się do złożenia Panu ślubów… Można pozornie wyglądać na osobę niezwykle Bogu oddaną, słyszeć słowa pociechy z ust innych, a nawet pochwały, iż wiedzie się życie tak pobożne, czy bogobojne… Można! I może w tym nie być Pana Boga. Inaczej: można tak żyć, a jednocześnie ciągle służyć sobie, żyć zewnętrznie przepięknie, jednak wewnętrzne motywy mogą być tak zagmatwane w egoizm, czy perfekcjonizm, dążenie do doskonałości własnymi siłami. Pan Bóg w takiej sytuacji jest tylko pustym celem tych poczynań, staje się bezosobową formą, niczym posąg czy figura, przed którą składa się ofiary, jednak nigdy nie dochodzi do Spotkania, Dotyku, Pocałunku, nie ma Relacji, prawdziwej osobowej Więzi… Zobaczyłam, że tak właśnie wyglądało moje dotychczasowe życie.

 

Z roku na rok narastało jakieś dziwaczne kręcenie się za własnym ogonem. Myślałam, że byłam szczęśliwa. Wspaniała, kochająca rodzina, ciekawe studia, duszpasterstwo u Ojców Dominikanów, dużo wspaniałych ludzi wokół mnie, znalazłam nawet ciekawą pracę, którą mogłam pogodzić z zajęciami na uczelni, która była też spełnianiem mojej pasji, zawsze znajdywałam czas na kulturę, co jest dla mnie takie ważne,  teatr, dobre kino, koncerty w Filharmonii, wieczorne spotkania w kawiarniach z przyjaciółmi, mnóstwo ciekawych podróży po Europie, fotografia,… Kocham książki, a tryb życia pozwala mi poświęcać im dużo czasu, jak również muzyce, bez której nie wyobrażam sobie życia – orkiestra, chór, nawet zespół tańca ludowego przez pewien czas. To wszystko daje mi radość. Wiem, że wiodę ciekawe życie, w którym nie ma nudy, zawsze mam mnóstwo pomysłów na siebie o raz swój czas. Wszystkie moje zewnętrzne pragnienia były spełnione. Mówiłam sobie – powinnam być szczęśliwa! Mam przecież wszystko! No właśnie… Czy oby na pewno?

 

Czas poprzedzający mój przyjazd na rekolekcje był dla mnie skrajnie męczący, bolesny, doświadczałam pustki, bierności, „mdłości” psychicznej oraz duchowej. Ostatnie miesiące były dla mnie czasem ogromnego chaosu, wątpliwości we wszystkie wartości, cele, pragnienia. Nie wiedziałam co tak naprawdę czuję. Od wielkiej gorliwości, uderzeń emocjonalnych uniesień, do depresyjnych spadków nastroju… Przestałam wierzyć, że kiedykolwiek w przyszłości doświadczę szczęścia, a jednocześnie nawet zaczęłam już podejrzewać u siebie zaburzenia psychiczne. Podejmowałam różne próby odnalezienia spokoju ducha… Moje młode serce od zawsze pełne ideałów, pragnień romantycznej miłości, bycia księżniczką, ukochaną i zaopiekowaną zderzało się z myślami o tym, że nigdy nie odnajdę spełnienia, będę całe życie na ziemi błąkać się, pewnie niejednokrotnie rozważając myśl o odebraniu sobie życia. To wszystko wydawało mi się takie sprzeczne. Jednocześnie zdawałam sobie sprawę, że otaczają mnie ludzie, którzy mnie kochają, mam dobrą rodzinę, wiele wspaniałych przyjaciół, także wśród kapłanów i sióstr zakonnych, którzy modlili się za mnie. Ale ja ciągle byłam „niezaspokojona” i tak bardzo samotna! Zauważyłam, ze mój stan pogorszył się znacząco około 7 miesięcy temu, kiedy to spotkało mnie wydarzenie, po którym całkowicie straciłam zaufanie, czy ufność do Pana Boga. Zakochałam się. W mężczyźnie :). Prawdziwie jak myślałam, byłam wręcz przekonana, że jest to nawet miłość. W niesamowitym człowieku, byłam pewna, że będzie On moim mężem. Zachwycał mnie, był w moich oczach ideałem. Rycerzem na białym koniu,  na którego czekam całe życie! Pamiętam, że modliłam się wtedy, pierwszy raz z taką pewnością („proście, a będzie Wam dane”). Ja po prostu wiedziałam, to był dla mnie pewniak! Panie, Boże, proszę Cię! Jednocześnie wiem – to będzie mój mąż, będziemy razem nieprzyzwoicie szczęśliwi. Widziałam już dzień naszego ślubu, nasz dom, dzieci biegające po trawniku… Minęło kilka tygodni. Wszystko się skończyło. Ten człowiek nie został moim mężem… Teraz widzę, że był to moment przełomowy, od którego wszystko widziałam w czarnych barwach, straciłam radość życia, czułam się zawiedziona, Pan Bóg wydał mi się surowym, nieczułym, bezlitosnym, który zdawał się mówić: A masz! Nie ma tak jak chcesz… Pamiętam, że nazwałam to wtedy „zagubieniem między „proście a będzie wam dane”, a „Wola Twoja Panie””. Nic nie rozumiałam… Od tego momentu, praktycznie przestałam się modlić, Msza Święta wydawała mi się jedynie przykrym obowiązkiem, na który czasem chodziłam z przejawami jakiś „objawień obecności” i zrywami błagań Boga o pomoc, a częściej z cichą biernością i złością w oczach. Do tego doszło zmęczenie fizyczne spowodowane wieloma nieprzespanymi nocami (styczeń to sesja na uczelni), już nie mówiąc o tym, jak dobijały mnie kolejne niezdane egzaminy, konflikty z otaczającymi mnie osobami, nie miałam do niczego cierpliwości, wszystko mnie drażniło. Byłam nieszczęśliwa, było mi źle…

 

Wtedy pojechałam do Zakopanego… Pierwsze trzy dni spędziłam na tak zwanym wypoczynku. Chodziłam po tatrzańskich dolinkach, jadłam góralskie pyszności w tutejszych knajpach. Czas chwilowego zapomnienia o swojej codzienności, która tak boli, a skupienia się na tym co przynosi przyjemność, odprężenie psychiczne. Chociaż na tę jedną chwilę… W jakiś dziwny sposób słyszałam szepty płynące z piękna zimowych gór: „Szczęście istnieje”, wszystko zdawało się dawać mi nadzieję… Słońce, które tak cudownie dotykało mnie swoim ciepłem, czyste, bezchmurne niebo, Giewont widoczny z każdego zakamarka Zakopanego. Uśmiechnięci ludzie jeżdżący na nartach, czy góralska muzyka… Spędziłam te dni z moją przyjaciółką, która właśnie wróciła z Fundamentu na „Górce”. Z radością w oczach mówiła mi o tym, jaka jest szczęśliwa, jak wiele jej problemów stało się nieważnych w obliczu Bożej Miłości, która ją dotknęła. Jak bardzo jej życie się zmieniło. Słuchałam jej i kompletnie nie rozumiałam tego, co do mnie mówi. Chciałam się z nią cieszyć, ale to, co do mnie docierało było mi takie obce… Jednak czułam, że zbliża się coś ważnego… Czułam, że coś się wydarzy. W jakiś zadziwiający sposób nie mogłam już doczekać się rozpoczęcia milczenia i wejścia w świat, który wydawał mi się daleki, ale jakoś bardzo zachęcający…

 

Zaczęły się rekolekcje…

 

Myślałam sobie: Panie Boże, ok, teraz daję szanse Tobie. Przyjeżdżam tu taka… pusta, daj mi wrócić z czymś. Proszę tylko o to COŚ. Błagam, nie pozwól, bym za tydzień miała wyjechać stąd w tym samym stanie w jakim przyjechałam… Zrób coś ze mną. Próbowałam już wszystkiego. Jeśli nic się nie zmieni zostaje mi już chyba tylko szpital psychiatryczny…

 

Ale właśnie… Chyba mimo wszystko nie spodziewałam się, że On mnie wysłucha. Przecież był dla mnie tylko surowym monarchą, wielkim groźnym Bogiem, którego nie lubiłam, który był zimny i złośliwy… Dlatego nie spodziewałam się, że stanie się coś tak ważnego, coś tak… wspaniałego! Słowa są za małe by wyrazić to, co zadziało się we mnie przez te kilka dni spędzonych w ciszy i Bożym Słowie. Zaledwie tydzień w Bożej Obecności zmienił całe moje życie.

 

A ja się teraz dziwię, że się dziwię 🙂

 

Pierwsze wprowadzenie do medytacji…

Usłyszałam słowa Ojca prowadzącego: „Kobieta miała prawo się obrazić”. Był to fragment o syrofenicjance, do której Pan Jezus odwrócił się plecami i „nie odezwał się ani słowem”. Zamarłam.  Przecież to jest moja historia! Serce zaczęło mi walić, łzy cisnęły się do oczu. Wiedziałam już kto dobija się do mojego serca… Wszystko powoli, powoli zaczęło puszczać…

 

Najbardziej zaskakiwała mnie każdego dnia konsekwencja Pana Boga, to, że wszystko, całe Jego prowadzenie, wszystko w tym czasie logicznie wynikało jedno z drugiego. Słowo Boże, które tak celnie dotykało dokładnie tych miejsc, które potrzebowały uzdrowienia. Prawie zawsze słysząc sam temat kolejnego wprowadzenia do medytacji miałam łzy w oczach, bo to jedno zdanie wydawało mi się odpowiedzią na rodzące się nowe pytania, wątpliwości. Medytacja Słowa była niezwykłym Spotkaniem, które nigdy się nie kończyło, które pozwalało mi wejść w najgłębsze tajemnice spotkania serca człowieka z Samym Osobowym Bogiem! To, że Pan Bóg po kolei mi wszystko tłumaczył, pokazywał skąd, co się w moim życiu wzięło, że wszystko miało sens, że to, czego się bałam, czy wstydziłam jest moim skarbem, miejscem spotkania… Mówił o tym, że mogę Mu o wszystkim powiedzieć, że On czeka i tęskni i pragnie mojej szczerości, mojej złości, aby wszystko przeżywała z Nim i że nie muszę się tego bać. Powiedział, że jest Miłością. Wszystkie przez całe życie słyszane i powtarzane, tak dobrze znane słowa docierały w głąb mojej osoby, przenikały i przemieniały. Do tego słowa kierownika duchowego, który wywracał moje serce do góry dnem, abym mogła zobaczyć co tam siedzi, konkretnie, ale z niezwykłą Bożą delikatnością wskazywał do spotkania z jakimi kolejnymi elementami siebie Pan Bóg mnie zaprasza. To było… niesamowite!

 

Otrzymałam życie. W moim dotychczasowym, pozornie pięknym istnieniu brakowało tylko jednego. BOGA! Brakowało prawdziwego spotkania i wynikającego z niego ukochania… Naprawdę tak bardzo brakuje mi słów! Ale z całą szczerością, mogę naprawdę pierwszy raz w życiu powiedzieć: JESTEM SZCZĘŚLIWA.

 

ON JEST. Po prostu i nic poza tym nie jest ważniejsze. Zrozumiałam w jakiś nowy, głęboki sposób że, szczęście to zgoda na Jego, Pana Boga pomysł na moje życie. Że szczęśliwa będę mogłaby być tylko wtedy kiedy zakochana w Nim, będę mogła spełniać to, do czego każdego dnia mnie zaprasza. Zgoda na pozwalanie MU działać, zaskakiwać, dawać się odnajdywać i kochać… a z Tej Miłości wypływa taki ogrom świadomości siebie, swojej przede wszystkim słabości. Świadomość ta prowadzi do bezsilności wobec grzechu, co z kolei prowadzi do pozwolenia, by to Jego siła prowadziła, Jego siła była moją siłą. Tak bardzo chcę prosić Go każdego dnia by zabierał to, w jaki sposób sama próbuje się uświęcić, udoskonalić w sposób siłowy i nieudolny, ludzki… Dać Jemu kierować swoim życiem, pozwolić uczyć się zaufania Mu naprawdę. Jestem kochana, jestem piękna, jestem Jego!!!! To niby oczywiste, ale zachwyciłam się tym, bo dotarło to na samo dno mojego serca, w te miejsca, które tak kurczowo przed Nim trzymałam zamknięte. Wiem, że nie ma nic cenniejszego niż świadomość bycia ukochaną, nic ponad spokój płynący z faktu bycia zaopiekowaną…

 

Niesamowite jak Pan troszczy się o wszystko, o WSZYSTKO!! Jestem taka zatroszczona,  wykochana!! Co ważne – Pan Bóg przenika naszą codzienność… Bo to właśnie TU I TERAZ jest czas na zbawienia. Tu i teraz czas spotkania Boga z człowiekiem, to tu i teraz dzieje się moje życie. Nie w przyszłości, marzeniach o wspaniałym mężu i dzieciach, które dadzą mi szczęście, nie  w kolejnych poprzeczkach sobie stawianych, kolejnych kierunkach studiów, kolejnych przeczytanych książkach, kolejnych wypracowanych przeze mnie działaniach… Nie… Tu i teraz w moim „szarym” dniu!

 

Dziś już z powrotem w moim rodzinnym mieście jadąc na zajęcia, patrząc na ludzie w autobusie, na uczelni, wszędzie widziałam GO, słyszałam,… jest taki delikatny i cichy, a zarazem krzyczy tak głośno! Darzy mnie taką łagodnością. Już przez te dwa dni miałam kilka sytuacji, w których wiem, że jeszcze miesiąc temu zareagowałabym wielką złością, gniewem,… a teraz to jest takie… nieważne 😉