Depresja często występuje w środkowej fazie życia, „kiedy osiąga się stadium dojrzałości i gdy zrealizuje się większość celów życiowych i ambicji”.

 

Wiele osób wpada w tej fazie życia w ogromny kryzys. „Nietrwałość życiowych okoliczności staje przed nimi z całą wyrazistością; tak zwany sukces życiowy okazuje się względny, związek, w którym się jest, stracił dawno swą pierwotną dynamikę, a ciało wysyła pierwsze oznaki starzenia się. Nie można sobie poradzić ze świadomością utraty sił psychicznych i fizycznych. Kryzys lat przejściowych jest też często naznaczony poczuciem, że zawiodło się w przeszłości. Dominuje obawa, że nie zdąży się wykorzystać chwili obecnej i lat, które jeszcze pozostały, oraz uczucie, że żyło się jakby «obok» we własnym życiu i że nie można, choćby się chciało, niczego przeżyć jeszcze raz, inaczej lepiej”.

 

Czy się chce, czy nie, druga połowa życia zmusza nas do konfrontacji z prawdą o starzeniu się, stopniowej utracie sił, przygasaniu naszego zachwytu dla wielu spraw i zaufania. Jest to czas, który wymaga od nas zgody na ograniczenia, jakie starzenie się przynosi, zgody na akceptację bólu, będącego składnikiem naszego życia, a którego wcześniej nie znaliśmy, i wreszcie także akceptacji umierania i śmierci jako czegoś, co nas też osobiście zaczyna dotyczyć. Umiejętność zaakceptowania tego wszystkiego nie zostanie tak po prostu podarowana, zdobycie jej nie przychodzi łatwo. Wymaga to umiejętności ciągłego odchodzenia, pozostawiania.

 

Musimy umieć odchodzić od czasu młodości i wszystkiego, co się z nią wiązało: frapujących doznań, entuzjazmu, tryskających energią działań i pełnych dynamiki zdarzeń, a także pozornie nieograniczonych możliwości. Depresyjne samopoczucie, które lubi się karmić wspomnieniami, jest czymś zrozumiałym, ma prawo się pojawić. Zanika ono jednak, gdy jest się zadowolonym z przeszłości i z tego, co jest teraz, a chociaż treść obecnych przeżyć różni się od tych z młodości, to jednak nie jest ona mniej wartościowa, mniej odżywcza, dająca słabsze poczucie spełnienia niż tamte.

 

Pozwolić ciemnościom wejść we własne życie

 

Dopuścić „ciemne” do głosu we własnym życiu oznacza zezwolić na działanie rzeczy ostatecznych z ich całym radykalizmem, zgodzić się zostać przez nie „trafionym”. Nie jest to rzecz jasna coś, co by dawało uczucie bycia szczęśliwym. Jest to jak uderzenie pioruna, które trafia i rzuca na ziemię. Aż dojdę do momentu, w którym zacznę pojmować, co oznacza iść naprzeciw wieczności. Zanim będę gotowy, bez oporów, jak przyciągany ssaniem, wejść na drogę wewnętrzną, „w siebie”, muszę przejść z reguły trudne, bolesne egzaminy okupione wieloma przeżyciami depresyjnymi. Muszę przez nie przejść, bo dzięki nim jest możliwe wejście na drogę prowadzącą do wewnątrz, do własnego wnętrza.

 

Doświadczenia owe, ujawniające się w postaci depresji, nie mogą zostać mi oszczędzone. Torują one drogę głęboko w moje wnętrze. Mówią mi, że muszę pożegnać się z tym, co było, co jest przeszłością, czego nie ma. Pożegnać się bez wahania, raz na zawsze, radykalnie. Bardzo plastycznie wyraża to Jolande Jacobi, psycholog głębi, przytaczając słowa Junga:
Tak jak z nasionka wyrasta drzewo, tak rozwija się krok po kroku życie. Zwycięskie wzloty, załamanie, kryzys, niepowodzenie i rozpoczynanie od początku znanej drogi. Tę drogę, ścieżkę labiryntu życia, od narodzin aż po śmierć większość ludzi przebywa bezrefleksyjnie, bez głębszej świadomości. Tylko ten, kto nią kroczy odważnie, kto nie boi się walki i poszukiwania dróg wyjścia, kto nie unika różnych przeżyć, tego osobowość będzie pełniej dojrzewać niż człowieka, który zawsze trzyma się znanej i bezpiecznej strony życia. Są ludzie – i tych jest chyba większość – którzy powoli, niemal niezauważalnie w drugiej połowie życia kroczą ku drugiej stronie rzeczywistości.

 

Osiągają oni jednak rzadko tę głębię i dojrzałość osobowości, jaką mają ci, którym pisane było doświadczyć wiele cierpienia i nieszczęść, którzy byli zmuszeni do konfrontacji własnego „ja” z podświadomymi komponentami ich psychiki, przez co osiągnęli duchową pełnię (Jacobi, 1965, 26 i 33).

 

Wejście na tę drogę może wywołać brutalny szok. Przekracza możliwości niektórych. Wyzwala sprzeciw, wściekłość, złość. Chciałoby się zbuntować przeciw temu, ale nie pozostaje nic innego, jak zaakceptować pożegnanie, dać dojść do głosu smutkowi, depresji, nieraz przy tym upadając. Zgodzić się na jakiś czas na pozorną porażkę, na owo przybicie do ziemi pod ciężarem przeżyć, by pewnego dnia powoli, ostrożnie, niepewnie podnieść się i pójść dalej. Zmierzyć się z ciemnością w sobie oznacza niekiedy wytrzymać wewnętrzną walkę, własne wahania. Oznacza to również iść drogą, która prowadzi w ciemności własnej psychiki, nawet gdy ta droga budzi lęk. Wchodzę w ciemność swego wnętrza, żeby ją poznać, oświetlić, oswoić. Odważam się wejść w tę ciemność i jestem gotów w niej wytrzymać, bo wiem, że w ten sposób więcej o sobie się dowiem i stanę się bardziej sobą.

 

Ta droga do wewnątrz, w głąb mnie, w ciemności mojej psychiki może być chwilami jak podróż do piekieł, podczas której będą mną miotać różne uczucia. Użyteczna dla naszych rozważań może być wypowiedź Rainera Marii Rilke-go (1929, 48): Nie mamy powodu do podejrzliwości wobec naszego świata, ponieważ on nie jest przeciw nam. Jeśli są w nim jakieś rzeczy, które wywołują nasz lęk, to jest to lęk, który nosimy w sobie, jeśli są w nim przepaście, są to nasze własne przepaście, jeśli są niebezpieczeństwa, musimy spróbować je polubić. Gdy tylko będziemy kierować naszym życiem według zasady, która mówi, że musimy się trzymać tego, co ciężkie, trudne, to stanie się tak, chociaż w tym momencie jesteśmy od tego jak najdalsi. Jak moglibyśmy zapomnieć owe stare mity, stojące u początku ludzkiej historii, mity o smokach, potworach, które na oczach wszystkich zmieniły się w królewny?! Być może wszystkie potwory naszego życia to są królewny, które tylko czekają na to, żeby zobaczyć, iż jesteśmy piękni i odważni. Być może wszystko, co straszne, jest w swojej najgłębszej istocie tym, co jest najbardziej bezradne, co potrzebuje naszej pomocy.

 

Lecząca siła smutku

 

Depresja wiąże się często z głębokim smutkiem. Jeśli jestem smutny, coś dokonuje się we mnie. Smutek może być jak wilgotny czarnoziem, który nawadniają moje łzy, przyczyniając się w ten sposób do mego wzrostu i przemiany. Jeśli depresja przekształci się w smutek, zaczyna on leczyć. Wtedy tracę kamienną, niewzruszoną twarz, brak uczuć, który pozwolił mi wprawdzie odbierać ból przygnębienia, ale nie pozwolił na autentyczny kontakt z samym sobą. Gdy jestem w depresji, jestem jak uwięziony. Nie potrafię się poruszać, nie robię ani kroku naprzód, ani do tyłu. Sam sobie wydaję się niezdolny do jakiejkolwiek aktywności, chłodny, sterylny, zamknięty. Smutek natomiast ma w sobie coś cieplejszego.

 

Dlatego stan smutku okazuje się leczący. Pozwala na autentyczniejszy kontakt z samym sobą. Smutek wsącza się w naszą duszę jak woda w wyschniętą ziemię, nawadnia ją, czyniąc znowu zdolną do wydawania dobrych owoców. Stan smutku przynosi nam możliwość kontaktu z najgłębszymi pokładami naszej duszy. Łzy, które potrafimy — miejmy nadzieję — wylewać, pochodzą z tych pokładów, są wyrazem naszej duszy. Ten smutek jest czymś bardzo ludzkim, naturalnym, wrodzonym człowiekowi. Nie jest chorobą. Nie jest dobry ani zły. Jest sposobem naszego istnienia, nam właściwym. Jest częścią nas samych, nie stanowi kolejnego problemu, z którym musimy, powinniśmy się uporać.

 

Sądzę, że prawie wszystkie nasze smutki są chwilami napięcia, które nas paraliżują, ponieważ nie słyszymy naszych własnych uczuć. A nie słyszymy ich, bo nie traktujemy ich jak własne. W konfrontacji z tym nieznanym, którego doświadczamy, czujemy się więc samotnie. Wszystko, co znane i bliskie, odeszło w tym momencie. Stoimy jakby na środku przejścia, gdzie pozostać nie wolno. Dlatego też smutek odchodzi. Nowe, które przyszło, weszło do serca. Weszło do jego najintymniejszego zakątka, ale i w nim nie pozostało – przedostało się do krwi. A my się już nie dowiemy, co to było. Można by było nam wmówić, że nic się nie wydarzyło, a jednak my zmieniliśmy się tak, jak zmienia się dom, który odwiedził gość. Im bardziej cisi, cierpliwi i otwarci jesteśmy doświadczając smutku, tym głębiej wchodzi w nas to Nowe, stapia się z naszym losem, łączy z naszą istotą, staje jej się bliskie.

 

Jeżeli jestem wewnętrznie gotowy rozplatać swój węzeł, w którym są mocno ze sobą splatane pewne trudne, a nawet dramatyczne wydarzenia mojego życia – być może dzieciństwa czy młodości — wówczas mój smutek, jak mgła o poranku, zacznie unosić się w górę, uwalniać, wychodzić z zakamarków, w których skrywał się latami. I tak będzie dobrze, chociaż chwilami może boleć jeszcze bardziej niż dotąd.

 

Odchodzę od tego, co było, od tego, co było dla mnie ważne. Żegnam się z przeszłością i poddaję smutkowi, który temu towarzyszy. Zarazem jednak zmierzam w kierunku Nowego, które nadchodzi, i pozwalam ujawnić się emocjom, które wtedy powstają; może to być np. wdzięczność, ulga, zaufanie, odprężenie. Nie buntuję się już, że nie posiadam tego, co niegdyś posiadałem albo chciałem mieć. Nie czepiam się rozpaczliwie jakiejś idei albo ludzi, którzy zresztą nie chcą angażować się w moje sprawy. Potrafię wytrzymać to wszystko, co we mnie wzbiera i buzuje, gdy zostawiam za sobą swą przeszłość, a otwieram się na to, co jest i może nadejść. To wszystko pracuje we mnie, nadając mym emocjom dynamizm. Coś się wówczas we mnie przełamuje, coś innego znowu –  co stało na przeszkodzie mojemu wewnętrznemu wzrostowi – przestaje istnieć. W ten sposób zaczyna płynąć to, co dotychczas trwało w stagnacji. Coś zostaje włączone, a coś wyłączone i przebudowane, żebym mógł sprostać nowej sytuacji i dobrze w niej funkcjonował.

 

Więcej w książce: Jak wyjść z depresji? – Wunibald  Müller