Taki jest podstawowy pęd w każdym człowieku: by trwać i być szczęśliwym. Przemożne pragnienie życia i szczęścia bierze się stąd, że Bóg stworzył człowieka (aż) na Swój obraz i podobieństwo. To Stwórca, „miłośnik życia” (Mdr 11, 26), wraz z wieloma uzdolnieniami wlał w każdą osobę również miłość do życia, do trwania. Ta miłość do życia trwa pośród wszystkich przeciwności i naporu procesów obumierania, przemijania i kultywowanej cywilizacji śmierci.

 

Podobnie rzecz się ma z naszym niespożytym pragnieniem szczęścia. „Odpowiada” za nie w nas również (osobiście) Bóg Stwórca, jako Sam najdoskonalej szczęśliwy. Natchniony autor Księgi Mądrości nie ma wątpliwości, że to dla nieśmiertelności Bóg stworzył człowieka – uczynił go obrazem swej własnej wieczności (Mdr 2, 23). Słusznie zatem bywamy zachęcani, by wbrew nierzadkim dziś odczuciom dezorientacji i zagubienia usiłować docierać do obecnych w nas fundamentalnych pragnień, które uskrzydlają i pomagają obrać wyraźny kurs na Boga, a w Nim – na życie i szczęście.

 

Niestety, dość poważnym błędem, zresztą umyślnie rozpowszechnianym, jest wmawianie ludziom, że sami, własnymi siłami, spełnią tak wielkie pragnienia. Zamiast mówić o Bogu i do Niego odsyłać, to mówi się o wiedzy (tajemnej) i technikach psychiczno – duchowych, które rzekomo mają zapewnić „własnoręczne” zdobycie życia i szczęścia. Z Pisma Świętego wiemy, że ta kłamliwa obietnica bycia szczęśliwym jak Bóg i utrwalenia swego życia niezależnie od ufnej więzi z Bogiem pojawiła się już w raju (por. Rdz 3, 4. 22).

 

Na przestrzeni dziejów, a szczególniej w naszych czasach, było i jest dużo wyznawców takich ideologii, które twierdzą, że człowiek sam siebie (jakoś tam, z reguły prostacko i prymitywnie) uszczęśliwi, zaś w kwestii nieśmiertelności podsuwa się mu marną podróbkę w postaci „wiecznej” pamięci u potomnych. Nie potrzeba zbyt dużo czasu ani wielkiej przenikliwości poznawczej, by odkryć i przekonać się, że jedynie wewnątrz światowe i czysto ludzkie projekty uszczęśliwiania są pomysłami z gruntu poronionymi, a ponadto realizowane są zawsze czyimś kosztem, najczęściej najsłabszych…

 

Czyniąc te spostrzeżenia, pewno od razu pomyśleliśmy np. o starej i nowej lewicy marksistowskiej, o tajnych i złowrogich celach masonerii czy libertynizmie, gardzącym prawdą i ładem moralnym. Nazywanie rzeczy po imieniu jest ważnym elementem rozeznawania duchów w wymiarze społeczno-kulturowym, a nawet politycznym. To rozeznawanie jest „towarem” czy usługą dziś bardzo deficytową. Gdyby nie Papieże i Kościół (szeroko rozumiany w bogactwie charyzmatów wierzących) ze swoją posługą rozeznawania duchów, bylibyśmy o wiele bardziej zagrożeni i zdezorientowani.

 

Nie możemy jednak poprzestać na napiętnowaniu innych, gdzieś tam ukrytych w centrach antyreligijnych i antykościelnych. Winniśmy się również zastanowić i pokornie uznać, że my wszyscy – choć pewno z różną częstotliwością i intensywnością, zależnie od etapów przebytej drogi do Boga – także popadamy w fatalną bezbożność! Dzieje się to zwyczajnie i cicho, bez wypisywania obrazoburczych haseł, czy wykrzykiwania swej niewiary pod tą czy inną kurią biskupią. Wystarczy, że uprawiamy nasz smutny egocentryzm, zamiast rozradowywać się Teocentryzmem: Bogiem Wielkim i Wspaniałym! Jezusem Chrystusem, jako najcenniejszym Darem od Ojca i szczytowym Wydarzeniem w ludzkiej historii.

 

Na pewno na rekolekcjach i w innych miejscach odkrywaliśmy już (jak ufam) niejeden raz, że wciąż na nowo potrzebujemy radykalnego nawrócenia, czyli autentycznego zrywu ku Bogu. Zrywu, który czasem zrazu wywołuje ból ducha, ale też szybko wprowadza w strefę wielkiej radości i pokoju!

 

Przypominam sobie pewną historię z życia któregoś ojca pustyni. W porywający sposób mówił on do swych uczniów o tym, jak to dogłębne nawracanie się do Boga jest ważne i wspaniałe. Poruszony słuchacz, zapytał go: – Ojcze, jak zatem często trzeba się nawracać? Abba, doświadczony w chadzaniu po drodze Pańskiej, odpowiedział krótko: – Jeśli zawodnik jest dobry, to nawraca się co godzinę albo i częściej. Zapewne chciał powiedzieć, że zwrotu do Boga całym sercem trzeba w sobie strzec jak źrenicy oka. A jeśli słabnie nasze ufne i miłosne skierowanie ku Bogu, to należy się natychmiast nawracać, zawracać i powracać do Najlepszego Ojca.

 

Kto jest w centrum uwagi

 

To prawda, przez długie lata w naszym życiu jest tak, że to my sami jesteśmy w centrum własnej uwagi. Ludzka osoba, choć wyszła od Stwórcy i do Niego podąża, to jednak sama sobie wydaje się być najważniejszym przedmiotem zainteresowania. Poniekąd trudno się temu dziwić. Takie traktowanie siebie jest w pewnym sensie uprawnione i potrzebne, choćby po to, by przez ileś tam lat okrzepnąć, jako odrębny podmiot myślenia, poznawania, wyborów i działania. A poza tym (co też jest pozytywne) w jakiś naturalny i wrodzony nam sposób stopniowo i raz po raz „wychodzimy” ze scentrowania na sobie. Dzieje się to zwyczajnie, gdy odnosimy się do osób z otoczenia i świata przyrody oraz rzeczy. To prawda, nasze powtarzające się wyjścia z siebie ku światu i ludziom są najpierw bardzo interesowne. Wynikają bowiem z naszych potrzeb, pożądań, a nawet z jakiegoś rodzaju obsesji na swoim punkcie. Włada też nami nieraz jakaś obłędna troska o siebie. Niepewni siebie szukamy różnych zabezpieczeń. Na szczęście, tak dzieje się jedynie do tego momentu, w którym Pan Bóg naprawdę zachwyca nas Sobą i porywa, pociąga ku Sobie. Coś podobnego dzieje się w stanach zakochania w drugiej osobie i gdy rozwija się autentyczna miłość.

 

Tak, dopiero poważniejsze olśnienie drugą osobą i zachwyt jej dobrem i dobrocią sprawiają, że przestajemy być więźniami siebie samych. Taka właśnie, wyzwalająca z egocentrycznej obsesji, jest moc rodzącej się w nas miłości. A miłość według celnego określenia św. Tomasza z Akwinu, to przeżywanie radości z powodu dobra w drugiej osobie. Miłość widząca dobro i dobroć w drugiej osobie – w Bogu i człowieku – stopniowo sprawia, że wszystkie nasze myśli, zamiary, pragnienia, decyzje i czyny tracą piętno zaborczego egocentryzmu. Stopniowo też wszystko, co składa się na treść życia osoby, wypływa coraz jednoznaczniej z miłości jako najważniejszego motywu działania.

 

Dwa potężne żywioły i wołania

 

Trzeba nam jasno zdawać sobie sprawę z tego, że od czasu pierwszego kuszenia i upadku pierwszych rodziców w raju działają w przestrzeni duchowej Ziemi i Historii dwa potężne „żywioły”. Wprawdzie nie są one sobie równe, ale duchowy żywioł wrogi człowiekowi z różnych powodów wydaje się dla rosnącej liczby ludzi coraz bardziej skuteczny, atrakcyjny i uwodzący.

 

Oczywiście, żywiołem najpierwszym i najpotężniejszym na zawsze pozostanie Boska Miłość, która jest sprawczą przyczyną zaistnienia i trwania wszystkiego, co jest poza Bogiem. Ta Miłość wszystko przenika, ożywia i gromadzi w jedno. Ta Miłość gorąco pragnie uszczęśliwiać. Taka jest jej Boska natura.

 

Ujawnił się jednak i jak widać coraz mocniej oddziałuje – przez jakiś czas, co najmniej przez czas ludzkiej historii – drugi żywioł. Jest nim lucyferyczna pycha, która zaciekle i nienawistnie sprzeciwia się Boskiej Miłości! Niestety, pycha, będąca czymś wyjątkowo obrzydliwym, przedstawiana jest jako sposób istnienia kreatywny i gwarantujący sukces. Za sprawą tego swoistego „wymysłu”, jakim jest pycha, ani Lucyfer, ani upadli aniołowie nie chcą istnieć w miłości; wyzbywają się radości z Dobra, jakim jest Stwórca. Pysznie i szaleńczo odrzucają zachwyt wspaniałością swego Stwórcy. Wybierają pychę, która odpycha, odrzuca i neguje świętą prawdę. W miejsce prawdy „wstawia” ona wszelkie możliwe absurdy, bezeceństwa i oszustwa.

 

Powiedzmy obrazowo, że (od czasu pierwszego upadku w raju, a nawet „wcześniej”) rozlegają się w Kosmosie, a przede wszystkim w naszych ludzkich dziejach, dwa potężne wołania. Jedno jest pełne zachwytu i pokornej adoracji wobec Boga, zaś drugie – przesycone jest pogardą wobec Stwórcy, a także skrywaną rozpaczą i goryczą. Zwycięski Archanioł Michał woła z głębi swego jestestwa: Któż jak Bóg! Natomiast zwyrodniały Lucyfer krzyczy i wrzeszczy: Któż jak … ja! Obaj nawołują, by się do nich przyłączyć. Dzieje ludzkiej rodziny – w tym także nasze osobiste dzieje – rozwijają się (aż do „zwinięcia” ich na końcu przez Pana dziejów) pod znakiem tych dwóch zawołań. Angelus Silesius klaruje naszą sytuację fundamentalnego wyboru w takim oto
dosadnym stwierdzeniu:

 

Do kogo się przyłączysz,
Tego istotę wchłoniesz;
Do Boga – staniesz się Bogiem,
Do diabła – diabłem będziesz.

 

Wiedza serdeczna

 

W dzisiejszej perykopie postacią pierwszoplanową, jak zawsze w Ewangeliach, jest Jezus Chrystus. Jednak tym, co przyciąga uwagę, szokuje i przeraża, jest działanie złośliwych demonów. Posłuchajmy: Gdy przybył na drugi brzeg do kraju Gadareńczyków, wybiegli Mu naprzeciw dwaj opętani, którzy wyszli z grobów, bardzo dzicy, tak że nikt nie mógł przejść tą drogą. Zaczęli krzyczeć: Czego chcesz od nas, /Jezusie/, Synu Boży? Przyszedłeś tu przed czasem dręczyć nas? A opodal nich pasła się duża trzoda świń. Złe duchy prosiły Go: Jeżeli nas wyrzucasz, to poślij nas w tę trzodę świń! Rzekł do nich: Idźcie! Wyszły więc i weszły w świnie. I naraz cała trzoda ruszyła pędem po urwistym zboczu do jeziora i zginęła w falach. Pasterze zaś uciekli i przyszedłszy do miasta rozpowiedzieli wszystko, a także zdarzenie z opętanymi. Wtedy całe miasto wyszło na spotkanie Jezusa; a gdy Go ujrzeli, prosili, żeby odszedł z ich granic (Mt 8,28-34).

 

Najkrócej (i tylko częściowo) uchwyćmy coś z przesłania powyższej perykopy. Otóż z krótkiego opisu Ewangelisty Mateusza można wywnioskować, że dwaj opętani siali grozę w okolicy: byli bardzo dzicy, tak że nikt nie mógł przejść ta drogą. – Być może ktoś z nas uczestniczył w rycie egzorcyzmów i wie, jakie ciarki przechodzą przez plecy, gdy w pewien sposób odczuwa się złowrogą obecność szatana! Można by się zadumać, pytając, ile to dróg tego świata trzeba omijać coraz szerszym łukiem, by żyć w pokoju i iść ku Bogu ufnie i bezpiecznie… Może już w naszych własnych domach i mieszkaniach mamy (najczęściej za sprawą mediów) takich różnych bardzo dzikich, z którymi strach przestawać (ale miejsce na multipleksie dostaną bez trudu)…

 

Rozstrzygające i najważniejsze jest to, że Pan Jezus – w przeciwieństwie do naszych często długich modlitw egzorcyzmujących diabła – jednym słowem wypędza Złego! (A czasem bywał to przecież nie jeden demon, ale legion). Uradujmy się potęgą Jezusa i na niej polegajmy w każdej sytuacji, również tak skrajnej i bolesnej jak opętania.

 

Uderza jeszcze to, że demony mają dość dobrą wiedzę na temat Jezusa. Powiedziano: Zaczęli krzyczeć: «Czego chcesz od nas Jezusie, Synu Boży? ». Pozwalają też sobie na ocenę działalności Jezusa: nazywają ją przedwczesną i zadającą im udrękę: Przyszedłeś tu przed czasem dręczyć nas? – Niestety, wiedza demonów jest bezużyteczna w tym sensie, że nie skutkuje aktem adoracji i zbawienia. W tym spostrzeżeniu kryje się pewna przestroga, byśmy wiedzę o Bogu pojmowali nie tylko umysłem, ale całym sercem, które szczerze raduje się Panem, adoruje Go, chwali i miłuje zbawiającą Miłość Zbawiciela.