pexels-photo-2-001

Moja przygoda z wielkim Świętym zaczęła się dwa lata temu, kiedy to modląc się nowenną, prosiłam św. Józefa o wyproszenie mi u Boga pracy, która będzie moim powołaniem. Sama właściwie nie wiedziałam, czego chcę, jakiej pracy się podjąć, czego szukać.

Prosiłam więc Boga za pośrednictwem św. Józefa, by pomógł mi odnaleźć powołanie. Do tej pory pracowałam w różnych miejscach i zazwyczaj robiłam to, co lubiłam. Najważniejsza dla mnie była praca wśród ludzi. Okoliczności życiowe spowodowały jednak, że potrzebowałam już konkretnej pracy, stałego oraz obranego kierunku zawodowego.

W tym roku, w marcu, kiedy w świeżo podjętej pracy pojawiły się problemy, po raz pierwszy w swoim życiu zawodowym poczułam niemoc, bezsilność, słabość, której nie mogłam w żaden sposób pokonać. Podjęte obowiązki były nowe, nie miałam wcześniej do czynienia z działem księgowym. Chęci do nauki były przeogromne, jednak bariera postawiona przez współpracowników była nie do przeskoczenia. Czułam się przegrana, nie umiałam się przez to wszystko przebić. Upadłam na zdrowiu. I okazało się dodatkowo, że zdiagnozowano u mnie depresję.

Rozpoczęłam walkę o siebie, swoje zdrowie, swoje życie. Prosiłam wielu świętych o pomoc. Ojciec Pio pomógł w tych najgorszych dniach depresji, Matka Boska też okryła mnie swoim płaszczem. Do św. Józefa zaczęłam pisać list. Prosiłam, by wyprosił mi łaskę pracy, w której będę się czuła spełniona, która będzie do dziesięciu kilometrów od mojego domu i pozwoli mi pogodzić obowiązki rodzinne oraz zawodowe, a także będzie na dobrych warunkach finansowych.

Zachęcona świadectwami innych osób piszących listy do św. Józefa, którzy twierdzili, że św. Józefowi trzeba przedstawić konkretne daty, konkretne prośby wręcz z detalami, prosiłam go, by mi to wszystko „załatwił” do 31 marca – i nic. Nadeszła połowa kwietnia i nadal nic. Poszłam na mszę świętą i ze zwykłej ludzkiej bezradności, rozpaczy i żalu wygarniałam w myślach przez całą mszę świętą Józefowi i Jezusowi. Nie jestem z tego dumna, nie zachęcam do takiego uczestnictwa we mszy, ale przyznaję, że wtedy naprawdę czułam, że przeżywam tę mszę, że naprawdę przyszłam do Boga, do Jego świątyni, jak dziecko przychodzi do pokoju rodziców i wylewa swe jakże ważne dla niego żale.

Tydzień później zostałam zaproszona na dwie rozmowy kwalifikacyjne. Jedną ofertę miałam już prawie w kieszeni, czekałam tylko na dopracowanie oferty pracy. Z drugiej rozmowy wyszłam zadowolona, ale byłam pewna, że nic z tego nie wyjdzie, nie miałam doświadczenia. Wielkie było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że pracodawca z pierwszej nie odezwał się w obiecanym terminie, a drugi zaprosił na kolejną rozmowę. Przed drugą rozmową, siedząc przed drzwiami i czekając na swoją kolej, prosiłam Boga, bym dobrze wypadła. A potem przypomniały mi się słowa zasłyszane gdzieś na kazaniu, że Pan Bóg da ci tyle, ile wierzysz, że ci da, i że „wiarą góry można przenieść”.

Przeformułowałam swoją prośbę i poszłam na całość. Modliłam się Koronką do miłosierdzia Bożego, by Jezus pozwolił mi być na tej rozmowie najlepszą. I zostałam wysłuchana, otrzymałam pracę. Kiedy przedstawiono mi dokładnie miejsce pracy, poczułam wstyd i zażenowanie. Tak jak chciałam, jest ona w odległości mniej niż dziesięć kilometrów od mojego domu. Zrozumiałam, że św. Józef nie mógł mi dać pracy do 31 marca, bo to moje miejsce pracy nie było jeszcze fizycznie gotowe. Warunki finansowe otrzymałam takie, jakie chciałam. Życie rodzinne też udaje mi się godzić z życiem zawodowym.

Nie zawiódł św. Józef i w innych sytuacjach. Może nie w takich wielkich jak znalezienie pracy, ale tak samo dla mnie ważnych. Wystarczy, że odmówiłam choć raz Telegram do św. Józefa, a Święty działał, a raczej wypraszał mi u Boga potrzebne łaski. Teraz listów nie piszę, jestem ze św. Józefem w kontakcie na bieżąco. Ciągle go o coś proszę, ciągle mu coś powierzam, a on to zanosi przed Boży tron i wyprasza łaski w taki sposób, że nie da się już tego Świętego nie prosić więcej o pomoc.

Natalia/deon