„- Matka mnie nie chciała. Wiedziała, że tato się wścieknie, gdy zobaczy kolejną ciążę. Dlatego ukrywała pęczniejący brzuch tak długo, jak tylko mogła. O aborcji nie było mowy. Była katoliczką. A ja żałuję, że tego nie zrobiła…” Krótkie, suche wyznanie. Jedno z wielu, które słyszałem.

 

Niby raporty z linii frontu technicznym tonem odnotowują fakty i wydarzenia, które zapowiadają katastrofę. Wbrew przekonaniu o trwającym pokoju wokół nas toczy się wojna. Cicha, wstydliwie ukrywana, przemilczana – wojna domowa. Dziwna wojna. Bez zwycięzców – sami przegrani: emocjonalnie okaleczeni, niezdolni do miłości, samotni. Czasem jednak pośród tych cierni zakwita róża, promyk nadziei, prześwit nowego życia.
W domu zawsze najlepiej, ale…
Zazwyczaj wszystko zaczyna się w domu rodzinnym. Psycholodzy systemowi potrafią kreślić mapy takich domowych konfliktów, wytyczać linie wewnętrznych podziałów i wektory sił nacisku. Z takiej mapy można bardzo wiele wyczytać, nawet jeśli rodziny nie widziało się na oczy, bo wojna – jak to wojna – ma swoje przyzwyczajenia i toczy się wysłużonymi koleinami. Patrząc z boku łatwo powiedzieć, kto kat, a kto ofiara; kto z kim i przeciw komu zawarł przymierze; kto wziął na siebie rolę kozła ofiarnego, a kto bohatera. Wachlarz ról nie jest zresztą zbyt szeroki. Co dziwne, uczestnicy tych rodzinnych batalii nie wiedzą, że takie specyficzne role sobie poprzydzielali. Czasem w poszukiwaniu lepszego świata uciekają w nieznane, ale nieświadomie niosą utrwalone scenariusze i świetnie wyćwiczone role. Gdy tylko nadarzy się okazja, odtworzą cały system i akcja melodramatu domowej roboty znowu nabierze tempa. I zaczyna się kolejna wojna domowa, choć w nowej obsadzie ofiara zostanie katem. Ironia losu.
Historia jedna z wielu
Starszemu pokoleniu określenie „wojna domowa” kojarzy się z sympatycznym serialem telewizyjnym w reżyserii Jerzego Gruzy. W czasach wielkiej socjalistycznej smuty opowiadane z humorem perypetie dwóch zaprzyjaźnionych rodzin stanowiły miły kontrast dla otaczającej rzeczywistości i pełniły funkcję terapeutyczną. W nawiązaniu do tego doświadczenia chciałbym polecić inny film, trudniejszy może, bo nazbyt przypominający życie, ale tym bardziej pomocny. Chodzi o debiutancki obraz Benito Zambrano pt. Samotne (Hiszpania, 1999).
Historia jest prosta. Maria – 35-letnia samotna alkoholiczka – jako ostatnia z rodzeństwa uciekła od brutalnego i prymitywnego ojca, który niszczył rodzinę piciem, hazardem i biciem. Uciekła w poszukiwaniu wykształcenia, lepszego życia i miłości. Jednak przysłowiowo wpadła z deszczu pod rynnę. Poznajemy ją bowiem jako zaniedbaną i znerwicowaną sprzątaczkę, topiącą swoje puste i smutne życie w strumieniach alkoholu kradzionego zaprzyjaźnionemu barmanowi. Bez pracy, bez przyszłości, bez nadziei w sercu, Maria musi jeszcze stawić czoło bezdusznemu kochankowi, za którego przyczyną znalazła się w ciąży. On żąda, by dokonała aborcji, i szantażuje zerwaniem, brutalnie ją przy tym poniżając. Ona nie wie, czego chce. I jeszcze niespodziewane zjawienie się matki towarzyszącej ojcu, który znalazł się w pobliskim szpitalu…
Postać matki powinna dopełnić kielicha goryczy, bo to ona przede wszystkim jest ofiarą społecznego systemu katolickiej Hiszpanii. Ale tak się nie dzieje. Ona nie tylko nie przypomina ofiary, lecz przeciwnie: jest ucieleśnieniem dobroci, niczym prawdziwa róża pośród cierni (nosi zresztą imię Rosa). Jak trudne było jej życie, możemy się tylko domyślać ze strzępów wiadomości: uboga wiejska analfabetka, obiekt psychicznej i fizycznej przemocy ze strony męża, matka czworga dzieci, przez wszystkie opuszczona. Resztę podpowiada wyobraźnia, podsycana umiejętnie różnymi detalami, chociażby tym, że mąż – ledwie żywy – nigdy nie zwraca się do niej po imieniu, tylko per „kobieto”; zwykle ze stosownym epitetem. Co więcej, traktuje ją jak własność, kontrolując każdy jej ruch i dosłownie węsząc zdradę małżeńską na każdym kroku. A mimo to Rosa w przeciwieństwie do córki nie skarży się, nie przeklina, nie złorzeczy. Mówi, że gdyby miała jeszcze jedno życie do dyspozycji, nie zmieniłaby niczego, no może tylko jedno… Nie tłumaczy jednak co, bo to nie jest istotne.
Tylko miłość…
W czym tkwi sekret zwycięstwa Rosy nad mężem-despotą? Dlaczego na tle jej spokojnej i pełnej godności postawy to on jawi się jako biedny i godny współczucia, bo każdy wybuch agresji dodatkowo go tylko obnaża? Odpowiedzi na te pytania nie znajdziemy w podręcznikach nowoczesnej psychologii. Raczej będziemy musieli jej poszukać w mądrości, której – jak potocznie mówimy – uczy życie. A w filmie ucieleśnia ją Rosa i jej sposób odnoszenia się do ludzi: pełen prostoty i niewymuszonej dobroci.

 

Tę mądrość widać w tym, jak wchodzi ona w życie innych ludzi i przemienia je w sposób niezwykle delikatny, a jednocześnie głęboki i jednoznaczny. Tak wchodzi w życie znerwicowanej córki, jej zdziwaczałego sąsiada, a nawet lekarza leczącego męża. Rosa wchodzi i pozostawia niezapomniany ślad ciepła, piękna, głębi i wiary w najprostsze prawdy świata. Bo na dodatek nie robi nic nadzwyczajnego. Ot, po prostu córce posprząta zapuszczone mieszkanie i wstawi żywe kwiaty, z sąsiadem zwyczajnie porozmawia i poratuje w chwili starczej słabości, a lekarzowi ofiaruje własnoręcznie zrobione ubranko dla dziecka. Proste słowa i gesty, które jednak poruszają serca, nurtują sumienia i powoli otwierają nieoczekiwane perspektywy. Dobro tryumfuje nad złem: alkoholiczka przeistacza się w czułą matkę, a zdziwaczały starzec w mężczyznę, który – na miarę swoich możliwości – godzi się zostać przybranym dziadkiem. Happy end, ale nie w amerykańskim stylu, bo okupiony trudem nawiązywania bliskich relacji, długich rozmów i przekraczania samych siebie.
Film Zambrano przypomina ważną prawdę: miłość nas zbawia. Bo tylko miłość może pogodzić sprzeczności i kontrasty świata, w którym żyjemy. Tylko miłość może przezwyciężyć nienawiść, zło i przemoc, uprzedzenia i granice… Taką miłością Rosa kochała zarówno swoje dzieci, jak i… męża tyrana. Ale jak taka miłość jest możliwa? Odpowiedź wymaga religijnej lektury filmu. Kluczem do niej są ostatnie, nieomal mistyczne sceny. Najpierw cichy poranek na wsi. Wpatrzona we wschodzące słońce Rosa z uśmiechem na twarzy zapada w sen w swoim ulubionym fotelu. To chyba moment jej śmierci, bo potem jest jeszcze tylko scena przy grobie. Maria stawia na nim bukiet czerwonych róż, po czym bierze w objęcia maleńką Rosę (imię otrzymała po babci) i odchodzi w towarzystwie przybranego dziadka. A w tle słychać jej wewnętrzny monolog – opowiada matce o nowym życiu, jakie prowadzi.

Gdybym miłości nie miał…
Miłość – to pojęcie wielowymiarowe… To zarówno cnota, jak i uczucie. Jak jednak najlepiej odnaleźć znaczenie miłości?
Miłość to niekończąca się historia. Nie sposób jej zamknąć tą bajkową puentą: „żyli długo i szczęśliwie”. Po nocy poślubnej trzeba wstać i posprzątać po weselu, a po najbardziej romantycznym uniesieniu trzeba zejść na ziemię i wrócić do codziennych obowiązków. Dlatego w miłości bardziej się liczy szukanie niż znalezienie jej ostatecznego znaczenia. Poza tym miłość niejedno ma imię. Inna jest miłość małżeńska, a inna rodzicielska, inna przyjaciół, a zupełnie inna nieprzyjaciół.

 

Inaczej kochamy ojczyznę, a inaczej ulubione rurki z kremem czy serial telewizyjny. Jeszcze inaczej wygląda miłość, gdy się ma lat kilkanaście, a inaczej, gdy zjadło się już wszystkie rozumy albo własne zęby. Czy to chodzi o jedną miłość czy o różne miłości? Czy to chodzi o sztukę kochania czy o sztuki do kochania? (albo: Czy różnice są tylko ilościowe, czy jakościowe?) Ludzie od zawsze się o to spierają i będą spierać. I to się nigdy nie skończy, bo miłość nigdy się nie kończy.

Stanisław Morgalla SJ/deon