Czyli o tym, dlaczego żony godzinami siedzą przed lustrem, a mężowie powinni brać z nich przykład. Przynajmniej przez połowę tego czasu.

 

Wiele bajek o pięknych księżniczkach i mężnych rycerzach, kończy się ślubem oraz nieśmiertelnym zdaniem: I żyli długo i szczęśliwie. Splot emocjonujących perypetii kończy się zwykle hucznym weselem. Jakby rzeczywiście to był koniec wszelkich starań o miłość i szczęście. Tymczasem wzruszający ślub i weselna zabawa do białego rana, to nie magiczna brama, której wrota zamykają pewien etap w życiu. Sakrament małżeństwa jest przypieczętowaniem miłości dwojga, którzy z Bożym błogosławieństwem decydują się, że spędzą razem resztę życia, wierni sobie na dobre i na złe. Ale małżeństwo uświęcone sakramentem jest czymś więcej niż tylko piękną ceremonią.

 

Moc sakramentu trwa każdego dnia, od chwili złożenia przysięgi, aż po ustanie bicia serca jednego z małżonków. Dlatego małżonkowie nie powinni spoczywać na laurach od dnia ślubu, w myśl popularnego „klamka zapadła”, ale zabiegać o siebie, o swój rozwój intelektualny i duchowy, powinni pielęgnować swoją relację nie tylko poprzez podtrzymywanie i wzmacnianie więzi z Bogiem, ale także nieustanne bycie atrakcyjnym dla siebie nawzajem. W końcu tego płomienia ma przecież wystarczyć na co najmniej 40, a może i 50 następnych lat. Daj Boże by nawet dłużej, tyle, że bez wzajemnej pracy i ciągłego starania się, marne szanse, by spełniły się bajkowe słowa. Bo w rutynie i bylejakości długo ze sobą nie wytrzymamy, a jeśli nawet, to żadna ze stron nie będzie szczęśliwa…
Jeśli ludzie naprawdę się kochają, to w imię tej miłości chcą wzajemnie obdarowywać się sobą w najlepszej formie. To jest sedno sprawy. A to oznacza nic innego jak bycie dla siebie atrakcyjnymi. By mój małżonek miał u boku zadbaną, uśmiechniętą, zdrową kobitkę, która rzeczywiście będzie ozdobą jego domu. By przy moim boku stał wysportowany, elegancki i sprawny mężczyzna, który będzie dla mnie opoką, a jego ramię moim schronieniem. Nie bez przyczyny Oblubienica w Pieśni nad pieśniami mówi o swoim ukochanym: Miły mój śnieżnobiały i rumiany, znakomity pośród tysięcy (Pnp 5,10). I dalej: Postać jego [wyniosła] jak Liban, wysmukła jak cedry. Usta jego przesłodkie i cały jest pełen powabu (Pnp 5, 15-16). I nie trzeba doszukiwać się zawiłych interpretacji. Oblubieniec jest po prostu przystojny i piękny. W tym jak wygląda i co mówi. I wcale nie pozostaje dłużny w uwielbieniu swojej wybrance. Ale nie tylko tu Pan Bóg wskazuje człowiekowi czym jest prawdziwe miłowanie małżeńskie. W Księdze Syracydesa czytamy, że mądra żona to szczęście dla małżonka, którego dni będą liczone podwójnie, który w spokoju dożyje pełni wieku. Że jej wdzięk i mądrość są dla niego ożywcze. I nie ma znaczenia, czy to biedny czy bogaty – ten, który ma dobrą żonę radować się będzie każdego dnia. Bo żona spokojna jest darem Pana i nie masz nic równego skromności i powściągliwości. A dobro jest po prostu piękne, niczym słońce wschodzące na wysokościach Pana (Syr 26, 1-4. 13-16). Ale, ale panowie… O taką żonę trzeba dbać, pielęgnować i swoją postawą sprawiać, by ona chciała te dni Wam podwajać, a co najważniejsze – w spokoju dożyć starości. Świętym spokoju, którego tak pragniecie…
Bo atrakcyjność nie oznacza jedynie atrakcyjności fizycznej, tego, co w dzisiejszej kulturze nazywamy byciem sexy. To ładne, co się komu podoba i o gustach raczej nie powinniśmy dyskutować. Ale niezwykle istotną kwestią jest zachowanie tej wzajemnej fascynacji, która spowodowała, że dwoje ludzi najpierw się sobą zauroczyło, potem się w sobie zakochało, by wreszcie obdarzyć się miłością – tą prawdziwą, wieczną, bez przed i potem, jak pisał ksiądz poeta. Rzeczywiście fizyczność jest tym pierwszym bodźcem, który powoduje, że osoba przeciwnej płci robi na nas wyjątkowe wrażenie. Zwracamy większą uwagę, dłużej się przyglądamy, chcemy przebywać w jej towarzystwie więcej i częściej niż w towarzystwie innych. Po prostu zaczyna nam się podobać. I choć to mężczyźni są wzrokowcami, to kobiety równie często, zanim odkryją kryształowo idealny charakter ukochanego, również koncentrują się na cechach zewnętrznych. A potem godziny spędzone w łazience i przed lustrem mają na celu podtrzymanie tego pierwszego wrażenia. Po prostu miło jest przytulić się świeżej koszuli i wtulić nos pod pachnący podbródek (wcale nie żaden Dior czy inny Davidoff, po prostu niech to pachnie). Niestety często, w miarę upływu czasu, to pierwsze wrażenie zaciera się, bo kiedy w grę wchodzi przyzwyczajenie i rutyna, wiele par przestaje się starać, twierdząc, że można przecież żyć samą miłością, bo czas i doświadczenie wypaliły w nich to, co najważniejsze i najtrwalsze, niczym gliniany dzban. Miękka na początku masa, pięknie uformowana przez garncarza, po tygodniach wysychania, obrabiania, zdobienia i hartowania, wreszcie wypalona w piecu, nadaje się do użycia i eksploatacji. Można zaprzestać zabiegów i działań ochronnych, bo już nic nie zniszczy nadanego kształtu i nie zamaże wymalowanych wzorów. Błąd…
Dla wielu par tym momentem jest właśnie dzień ślubu. Należy jednak pamiętać, że gliniany, wypalony w 1200 stopniach Celsjusza dzban, jest nadal gliniany. Niezabezpieczony, nieuważnie myty lub używany , postawiony w nieodpowiednim miejscu, może się uszkodzić, porysować, popękać, spaść i rozbić na kawałki lub nawet spleśnieć. Tracąc na atrakcyjności, traci na wartości. Podobnie jest z nami. Zaniedbując siebie w każdy możliwy sposób – fizyczny czy intelektualny, niejako wodzimy na pokuszenie naszych współmałżonków. I absolutnie nie jest to żadne usprawiedliwienie zdrady, choć niestety z tego właśnie powodu często do niej dochodzi. Bowiem dorosły, dojrzały i odpowiedzialny człowiek, wystawiony na działanie pokusy, podejmuje decyzje samodzielnie, czy pokusie ulegnie czy też nie. Ale wracając…
Profesor Lew-Starowicz uważa, że największym zagrożeniem dla miłości jest właśnie utrata wzajemnej atrakcyjności. Zarówno tej fizycznej, jak i intelektualnej. Nie wiem czy największym, bo znam jeszcze kilka innych, większych, ale jest w tym dużo prawdy, jeśli przyjmiemy szerokie pojęcie atrakcyjności. Na bycie atrakcyjnym składa się bowiem wiele elementów, od czerwonych szpilek począwszy, po realizację własnych pasji. Dbałość o swoje piękno zewnętrzne i wewnętrzne jest sygnałem dla współmałżonka, że mi na nim zależy, że to, co robię, jest moim małżeńskim darem dla niego. To niesamowicie ważne w dzisiejszej pogoni za JA – wszystko co robisz, rób dla siebie. Owszem, piękno, które w sobie noszę, musi być spójne ze mną. Dobrze, jeśli akceptuję siebie, bo to buduje moje poczucie własnej wartości. Ale jednocześnie skutkuje tym, że otwieram się na małżonka, który z kolei również to piękno we mnie dostrzega. Moje piękno, a nie odzwierciedlenie wzorca lansowanego przez media. Mam być atrakcyjna dla męża jako JA, a nie jako kserówka panujących trendów. Słyszałam, że wiele kobiet wstaje przed swoimi mężami, by zdążyć z przygotowaniem pełnego makijażu i perfekcyjnej fryzury, zanim ukochany otworzy oczy. Zastanawiam się czy dlatego, że bez makijażu mąż by swojej ślubnej nie poznał, czy dlatego, że pogoń za pięknem przybiera skrajną formę i jest wynikiem niewłaściwie pojętej atrakcyjności.

 

Myślę, że dres czy wełniana zimowa czapka też mogą być sexy, bo atrakcyjna dla swojego męża kobieta, będzie w nich po prostu świetnie wyglądać. Tyle, że tą atrakcyjność, albo inaczej – tak skonstruowaną więź, buduje się przez całe życie. Gromadzi i przechowuje. Roztropnie dysponuje. Tak trochę na zapas, niczym biblijne panny, by nie brakło tej oliwy wtedy, kiedy będzie potrzebna. I myślę, że tak jest ze wszystkim, co dzieje się między małżonkami – miłość, wierność, uczciwość, zaufanie, oddanie – to wszystko nagromadzone w czasie obfitości, może stać się pokarmem również wtedy, gdy przychodzą dni ubóstwa i ascezy.

 

W jednym ze swoich kazań ks. Pawlukiewicz przytoczył przykład małżeństwa z ponad 30-letnim stażem, w którym mąż o swojej żonie mówi: „Proszę księdza, co za babka, 30 lat po ślubie, a ja ciągle jej nie rozgryzłem”. Kwintesencja rozważań na temat atrakcyjności! Tak żyć we wspólnocie małżeńskiej, by ciągle siebie wzajemnie uwodzić, odkrywać tajemnice, intrygować i zaskakiwać. Ojciec Ksawery Knotz, mówiąc o tym, że akt małżeński jest momentem objawienia się miłości Pana Boga, chwilę potem zachęca małżonków, by nie bali się odkrywania swojej cielesności przed sobą, by w akcie małżeńskim stawali się dla siebie bardziej atrakcyjnymi, również przez jego ubogacanie. Bo pogłębianie więzi cielesnej, ożywia i potęguje także tę duchową i emocjonalną. Czy nie o to w tym chodzi?
Tyle, że w małżeństwie często zapominamy o tym, że ciągle trzeba się starać, że o związek należy dbać, trzeba go ubogacać i rozwijać, również pod względem atrakcyjności.

 

Wszystko po to, bym w dresie, z gorączką, z trądzikiem, z okrągłym ciążowym brzuszkiem i kilkoma kilogramami później, ciągle była dla mojego męża Miss World. By ten siwiejąco-łysiejący mężczyzna, któremu dokucza ból kolana, a wyskakujący dysk sprawia, że nie może mnie już podnieść, nadal był moim bohaterem. A wszystko to ukryte w tajnych znakach, które znamy tylko my… Eksperymentowanie to może za duże słowo, ale rzeczywiście – zmiany mogą sprawić, że podekscytowany i zaintrygowany współmałżonek  nie może się doczekać kolejnej odsłony. Często zalogowanej, zakodowanej. Cała magia polega na tym, by wzbudzić w sobie chęć do rozszyfrowywania tych ukrytych wiadomości, składających się w całości na niesamowitą opowieść. Jak w dobrej książce – z zapartym tchem śledzimy kolejny rozdział, by się dowiedzieć co dalej. I nawet jak trafimy na nudniejsze fragmenty, niczym opisy przyrody u Orzeszkowej, to brniemy dalej, wiedząc, że akcja za chwilę zmieni swój obrót.
Jeśli ktoś ma jeszcze jakieś pytania, albo co gorsze – wątpliwości pod hasłem: dlaczego atrakcyjność w związku małżeńskim jest ważna, to właściwie słowa jednej z piosenek Luxtorpedy powinny zastąpić te 8000 znaków: Każdego dnia proszę o rękę / Coraz starsza wyglądasz piękniej / Kody i klucze, tajemne hasła / Żeby pierwsza miłość nie zgasła.

Katarzyna Górczyńska/deon