Nie chcę, bo mam ważne sprawy

Jezus w przypowieściach mówił do arcykapłanów i starszych ludu: «Królestwo niebieskie podobne jest do króla, który wyprawił ucztę weselną swemu synowi. Posłał więc swoje sługi, żeby zaproszonych zwołali na ucztę, lecz ci nie chcieli przyjść.
Posłał jeszcze raz inne sługi z poleceniem: „Powiedzcie zaproszonym: Oto przygotowałem moją ucztę; woły i tuczne zwierzęta ubite i wszystko jest gotowe. Przyjdźcie na ucztę!” Lecz oni zlekceważyli to i odeszli: jeden na swoje pole, drugi do swego kupiectwa, a inni pochwycili jego sługi i znieważywszy, pozabijali.
Na to król uniósł się gniewem. Posłał swe wojska i kazał wytracić owych zabójców, a miasto ich spalić.
Wtedy rzekł swoim sługom: „Uczta weselna wprawdzie jest gotowa, lecz zaproszeni nie byli jej godni. Idźcie więc na rozstajne drogi i zaproście na ucztę wszystkich, których spotkacie”. Słudzy ci wyszli na drogi i sprowadzili wszystkich, których napotkali: złych i dobrych. I sala weselna zapełniła się biesiadnikami.
Wszedł król, żeby się przypatrzyć biesiadnikom, i zauważył tam człowieka nieubranego w strój weselny. Rzekł do niego: „Przyjacielu, jakże tu wszedłeś, nie mając stroju weselnego?” Lecz on oniemiał. Wtedy król rzekł sługom: „Zwiążcie mu ręce i nogi i wyrzućcie go na zewnątrz, w ciemności! Tam będzie płacz i zgrzytanie zębów”. Bo wielu jest powołanych, lecz mało wybranych».

Mt 22, 1-14

 

****

„Posłał więc swoje sługi, żeby zaproszonych zwołali na ucztę, lecz ci nie chcieli przyjść (Mt 22, 3).

„Ostatecznie ludzie dzielą się tylko na dwie kategorie: tych, którzy mówią Bogu „bądź wola Twoja” i tych, do których Bóg powie na końcu: „bądź wola twoja” (C. S. Lewis).

 

Czasem ludzkie „nie chcę” oznacza po prostu „nie chcę”. Nie ma drugiego dna, choć psychologia zapewne dopatrzyłaby się jakichś nieuświadomionych motywów. Zaproszeni na ucztę za pierwszym razem nie chcieli przyjść, podobnie jak we wcześniejszej przypowieści niewdzięczny dłużnik nie chciał przebaczyć swemu współsłudze (Mt 18, 30), mimo że doświadczył wielkiego miłosierdzia. Tak samo starszy syn nie chciał wejść do domu na ucztę po powrocie młodszego brata (Łk 15, 28), a inny syn nie chciał iść do pracy w winnicy (Mt 21, 30).

„Nie chcę” to czasem rozpaczliwy krzyk naszej wolności. Interesujące, że gdy król, doświadczywszy odmowy, powtórnie wysyła sługi z zaproszeniem na wesele, ci sami ludzie znajdują pretekst, a niektórzy zachowują się karygodnie: zabijają posłańców. I tutaj pojawia się pytanie: Czy nie chcieli, ponieważ w ich odczuciu mieli akurat coś ważniejszego do zrobienia albo ponieważ nie chcieli, dlatego wymówili się innymi zajęciami i pilnymi sprawami? A może raczej za każdym „nie chcę” stoi „chcę”, tyle że czegoś innego?

Tak czy owak wszyscy zaproszeni podjęli decyzję. Wybór jednoczy z tym, co się wybiera. Wiąże więzami. Jedni przedłożyli inne dobro nad uczestnictwo w uczcie. Drudzy wybrali zło. Zastanawiająca jest ta kolejność. Okazuje się, że Boga można zlekceważyć zarówno przez wybór dobrych i pożytecznych zajęć, bo cóż złego w oraniu pola czy sprzedaży towarów, jak i przez rażące, ewidentne zło: morderstwo, cudzołóstwo czy kradzież.

Kłopot polega na tym, że wiele rzeczy po prostu robimy i nie zastanawiamy się, dlaczego je robimy, a głębiej, dlaczego je chcemy. Niektóre rzeczy chcemy tak bardzo, że nie możemy sobie bez nich wyobrazić życia. Nie chodzi o nałogi, lecz o zwykłe sprawy codziennego życia. Nie wszystko, co wybieramy, jest w danym momencie dla nas dobre, nawet jeśli takim się nam wydaje. Przypowieść wcale nie krytykuje rolnictwa, kupiectwa czy w ogóle zarabiania na życie jako czynności niegodnych człowieka. Rzecz w tym, że zaproszeni zajęli się nimi w niewłaściwym czasie – w trakcie trwającej uczty, dla której należało zostawić wszystko inne. Dlaczego jednak pewnej grupie zaproszonych uczta nie wydała się ważniejsza niż praca?

C. S. Lewis we wstępie do błyskotliwej książki o ludzkiej wolności pt. „Podział ostateczny” pisze, że „prawdziwe dobro w miarę jak rośnie i osiąga dojrzałość, coraz bardziej różni się nie tylko od zła, ale także od innego, pozornego dobra”.

W którymś momencie życia nie chodzi już tylko o to, jak unikać zła, ale też jak ustrzec się przed pozornym dobrem. Z jakiegoś powodu, może z braku zainteresowania ucztą lub niechęcią do króla, praca, która, zdaniem zaproszonych, nie cierpiała zwłoki, przesłoniła im życiową szansę, która się już nie powtórzyła. To częsta pułapka, w którą wpadamy, kiedy mówimy: nie chcę. Oczywiście, nie twierdzimy przy tym, że sprawy ważne nie są ważnymi, ale że właśnie teraz nie mamy na nie czasu. W ten sposób de facto pokazujemy, co rzeczywiście się dla nas liczy. Mało który wierzący powie, że msza święta w niedzielę jest stratą czasu. Ale często na spowiedzi słyszę: przecież świat się nie zawali, jeśli raz czy drugi nie pójdę do kościoła w niedzielę. Musiałem skończyć zaległą pracę, byłem za granicą, a w okolicy nie było żadnych katolickich kościołów. Potem pojawiają się próby bardziej wyrafinowanej racjonalizacji: czyżby od jednej mszy tyle zależało? Nie bądźmy tacy drobiazgowi. Pan Bóg nie jest księgowym.

Modlitwa też dla wielu wierzących jest ważna, a jakże. Często tylko teoretycznie. Chcą się modlić, ale równocześnie nie chcą opuścić wszystkich serwisów informacyjnych w telewizji czy w internecie, bo przecież człowiek musi być na bieżąco. Modlitwa poczeka do jutra, a wiadomości są tylko dziś… Pomijam tu rzeczywiste przeszkody i trudności, które nie jest łatwo przezwyciężyć, aby się modlić.

Odwiedziny ciężko chorej matki to obowiązek każdego dziecka. Wszyscy się z tym zgodzimy. No ale w tym tygodniu tyle spraw na głowie. Nie przesadzajmy, przecież mama jeszcze trochę pożyje…

Diabeł rzuca człowieka „w ogień lub w wodę” (Por. Mt 17, 15). Dlatego pozory dobra przebierają się również w szaty skrajności. Stąd mamy konserwatystów i liberałów, lewicę i prawicę, tradycjonalistów i postępowców, naszych i obcych, prawdziwych patriotów i patriotów farbowanych. W tej samej rodzinie domownicy nie potrafią się tygodniami odzywać do siebie, bo jeden chce utopić wszystkich w wodzie banału, a inny przypala ich ogniem świętej prawdy. Żadna frakcja nie chce, by co innego okazało się prawdą niż to, o co zawzięcie walczy i na czym jej zależy. Należałoby zrewidować to, co się myśli, co się chce lub czego się nie chce. Ale po co. Lepiej obstawać przy swoim.

Żyjemy na ziemi po to, by nauczyć się odróżniać, co jest ważne i wymaga natychmiastowego zaangażowania, a co drugorzędne, nawet jeśli w naszym mniemaniu pilne, i może poczekać. To inna nazwa rozeznania. Wydaje się, że problem nie polega na tym, iż nie wiemy, co jest ważne. Wiemy to aż nazbyt dobrze, tyle że żyjemy wewnętrznie rozdwojeni. Wiedza deklarowana rozmija się z wiedzą, którą rzeczywiście wcielamy w życie. Możemy żyć w świecie pięknych idei, stale je potwierdzać, a nawet o nie zażarcie walczyć, ale to, kim jesteśmy sprawdza się w naszych rzeczywistych codziennych wyborach.

O tym jak trudno nam rozstać się ze światem, który sami sobie tworzymy przez fałszywe wybory, pisze we wspomnianej wyżej książce C. S. Lewis. Rzecz dzieje się na pograniczu piekła i nieba. Duszom potępionym została dana jeszcze jedna szansa podjęcia decyzji. Jest tylko jeden warunek: trzeba się poddać, zostawić ziemię za sobą, przestać walczyć o swoje, zaufać i dać się poprowadzić w góry.

Widzimy upiory uwięzione „w lochach własnego umysłu”. Wloką za sobą lub na sobie swój mały świat, który wydaje im się kosmosem. Ten świat jest ich wytworem, czymś nierzeczywistym, choć w ich mniemaniu nie da się żyć poza nim. Gdy wychodzą na równinę między piekłem a niebem, rosnąca tam prawdziwa trawa jest dla nich jak brzytwa. Rzeczywistość rani tych, którzy żyją w swoim iluzorycznym świecie. To ludzie, dla których środek stał się celem samym w sobie.

Jest tam człowiek, który chce tylko odebrać to, co mu się należy i nie chce otrzymać czegokolwiek za darmo. Jest matka, która tak kochała swego syna, że chce go za wszelką cenę odzyskać w postaci, w jakiej znała go na ziemi. Jest teolog, który chce ciągle poszukiwać, ale nie chce znaleźć odpowiedzi. Jest kobieta, która nie chce przebaczyć swojemu mężowi, bo chce rekompensaty.

Święte duchy wysłane z nieba próbują przekonać ich, aby odważyli się zrobić ten jeden, jedyny krok. Zostawić wszystko za sobą: dobro, które uczynili i zło, które ich dręczy. Nic więcej. Nie mogą jednak ich przymusić, aby odcięli się od tego, co wloką za sobą. Stawka w tej grze jest ogromna. Z jednej strony na szali jest szczęście i pokój nieba, z drugiej wszystko to, do czego się nieszczęśnicy przyzwyczaili, ich niespełnione oczekiwania, rany i żale, osiągnięcia i poczucie niedocenienia, które tworzą alternatywny świat, czyli piekło.

Na dziesięć osób tylko jedna się zgadza. Nie bez wicia się i bólu. To człowiek z nałogiem: opanowany przez pożądliwość seksualną. Reszta nie chce.

Dariusz Piórkowski SJ