Gotowanie też ma sens

W Kanie Galilejskiej odbywało się wesele i była tam Matka Jezusa. Zaproszono na to wesele także Jezusa i Jego uczniów. A kiedy zabrakło wina, Matka Jezusa rzekła do Niego: «Nie mają wina».
Jezus Jej odpowiedział: «Czyż to moja lub Twoja sprawa, Niewiasto? Czy jeszcze nie nadeszła godzina moja?»
Wtedy Matka Jego powiedziała do sług: «Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie».
Stało zaś tam sześć stągwi kamiennych przeznaczonych do żydowskich oczyszczeń, z których każda mogła pomieścić dwie lub trzy miary.
Jezus rzekł do sług: «Napełnijcie stągwie wodą». I napełnili je aż po brzegi.
Potem powiedział do nich: «Zaczerpnijcie teraz i zanieście staroście weselnemu». Ci więc zanieśli.
Gdy zaś starosta weselny skosztował wody, która stała się winem – a nie wiedział, skąd ono pochodzi, ale słudzy, którzy czerpali wodę, wiedzieli – przywołał pana młodego i powiedział do niego: «Każdy człowiek stawia najpierw dobre wino, a gdy się napiją, wówczas gorsze. Ty zachowałeś dobre wino aż do tej pory».
Taki to początek znaków uczynił Jezus w Kanie Galilejskiej. Objawił swoją chwałę i uwierzyli w Niego Jego uczniowie. J 2, 1-11

****

„Jezus powiedział do sług: „Zaczerpnijcie teraz i zanieście staroście weselnemu”. Oni zaś zanieśli” (J 2, 8).

„Na czym polega nieszczęście człowieka? Na nieposłuszeństwie względem samego siebie tak dalece, że ponieważ nie chciał tego, co mógł, chce tego, czego nie może” (św. Augustyn).

„Przynieś, podaj, pozamiataj” – ten zlepek rozkazów nie kojarzy nam się zbyt dobrze. Gdy jakaś osoba wypowiada te słowa z nutą goryczy, a czasem i wyrzutu, zazwyczaj czuje się niedoceniona. Często przy tym odnosi wrażenie, że robi rzeczy poniżej swojej godności. Mogłaby i chciałaby bardziej się odznaczyć, ale nikt nie zauważa jej potencjału. Nikt też nie oczekuje od niej więcej. Wtedy odzywa się destrukcyjne poczucie bezwartościowości, jakieś dziwne upokorzenie, dotyk własnej znikomości. Zdarza się to praktykantom, stażystom, przeciążonym pracownikom, zmęczonym żonom, matkom, siostrom zakrystiankom, pielęgniarkom, i wielu innym, o których trudzie nie zawsze się pamięta. Nieraz taki stan dopada każdego, kto na różne sposoby służy. Człowiek potrzebuje zauważenia i doceniania, aby nie sprowadzać go jedynie do wykonawcy różnych posług. Gdzie jednak tkwi większy problem? Czy nie w nadmiernym skupieniu na tym, co robimy, przy równoczesnym zniknięciu szerszego tła naszego życia?

W dzisiejszej ewangelii nie kto inny tylko anonimowi słudzy stają się współpracownikami Jezusa i Maryi. Spełniają istotną rolę. Bez ich zaufania i rąk nie doszłoby do przemiany wody w wino. Ale ich zadanie sprowadza się do prozaicznych czynności: nalejcie wody, zaczerpnijcie i zanieście staroście. Za każdym razem słudzy posłusznie i bez ociągania wykonują to, co Jezus i Maryja im polecają. Natomiast uczniowie w tej scenie są tylko obserwatorami. Stoją z boku jak widzowie w teatrze.

Św. Jan na określenie sług nie używa występującego zwykle w takim kontekście greckiego słowa „douloi” – „niewolnicy”, lecz „diakonoi” – „służący do stołu”. Zarówno „diakonein” – „służyć” jak i „diakonos” to terminy techniczne, znak rozpoznawczy chrześcijaństwa. Ewangelista określa tym mianem wszystkich uczniów. Znacznie później, tuż przed Ostatnią Wieczerzą, kiedy Grecy próbują przez Andrzeja dostać się do Jezusa, w odpowiedzi słyszą z Jego ust pewnego rodzaju odmowę. Chrystus przedstawia Jego koncepcję bycia uczniem. Nie polega ona na tym, by chodzić za mistrzem i powiększać swoją wiedzę. Jezus konfrontuje Greków i uczniów z obrazem ziarna, które może wydać owoce tylko wtedy, gdy samo umrze. Jezus nie potrzebuje zwolenników doktryny, ale tych, którzy są gotowi na powolną wewnętrzną śmierć, na tracenie życia i często również znaczenia w oczach innych. Co przede wszystkim powinno umrzeć w uczniu Chrystusa? Od strony negatywnej egoizm, czyli wykorzystywanie całej energii życia tylko dla siebie. Od strony pozytywnej śmierć to stopniowe oddawanie energii życia dla innych, czyli głębiej dla samego Chrystusa.  „Jeśli ziarno nie obumrze, zostanie tylko samo” (J 12, 24). Kto nie przejdzie duchowej śmierci, zostanie sam jak palec. Jeśli jednak kogoś zainteresuje tego typu propozycja, droga stoi otworem, ale z następującym warunkiem: „Kto by chciał Mi służyć, niech idzie za mną, a gdzie Ja jestem, tam będzie i mój sługa. A jeśli ktoś mi służy, uczci go mój Ojciec” (J 12, 26). Tutaj również pojawia się rzeczownik „diakonos”. Wyobrażam sobie, że gdy Grecy usłyszeli te słowa, to chyba zaniemówili. Na pierwszy rzut oka oferta ta nie powala bowiem swoją atrakcyjnością. Ewangelista nie wspomina, aby doszło do upragnionego spotkania.

Od dawna zastanawia mnie to, że w czynienie niemal wszystkich znaków, jakie św. Jan zapisał w swojej Ewangelii, w jakiś sposób zostają zaangażowani ludzie. Zauważmy, że Jezus najpierw słowem pobudza ludzi do działania: przynieście chleby i ryby, zarzućcie sieci, odsuńcie kamień od grobu Łazarza, idź i obmyj się w sadzawce. Są to jedyne słowa, jakie padają z Jego ust. Podobnie tutaj. Słudzy napełnili dzbany, ale Jezus nie odprawił żadnych czarów ani nie rozkazał: „Niech ta woda zamieni się w wino”. Cały znak dokonał się w taki sposób, że prawie nikt nie zorientował się, co się wydarzyło. Ciekawe, że tylko „słudzy wiedzieli” co się tak naprawdę stało, ponieważ oni się zaangażowali i nieco się spocili. Reszta, na czele ze starostą uważała, że to pan młody wyciągnął z piwniczki lepsze wino. Wytłumaczyli tę niespodziankę po ludzku. Słudzy milczeli. Nie próbowali nikogo przekonywać ani ogłaszać, skąd w rzeczywistości wzięło się nowe wino.

Większość z nas to ewangeliczni słudzy. Bez tytułów, funkcji i nadzwyczajnych możliwości. Lwią część naszego życia wypełniają zwykłe, codzienne obowiązki, z pozoru pozbawione znaczenia, blichtru i często niezauważane przez nikogo. Sługa za wiele się nie zastanawia, lecz czyni, pracuje, jest gorliwy. Tylko niektórzy stają się papieżami, prezydentami, prezesami i biskupami. Jednak ich misja też, przynajmniej teoretycznie, jest służbą. Być może na co dzień nie zamiatają korytarzy i nie odśnieżają chodników, lecz biorąc pod uwagę ciężar ich odpowiedzialności i konieczność podejmowania niełatwych decyzji, nie chciałbym zamienić się z nimi rolami. Każdy ma swoje trudności i niedogodności. Codzienne pranie, wyrąb lasu i wycieranie podłóg też może się uprzykrzyć. Nie należy chyba zbyt pochopnie porównywać się z innymi.

Jeśli więc jesteśmy sługami, to jak usłyszeć, co mamy zrobić? Ewangelia pokazuje, że „wszystko” z polecenia Maryi nie oznacza zbyt wiele, a na pewno pozostaje w granicach naszych możliwości. Nie łudźmy się jednak, że otrzymamy od kogokolwiek szczegółowe wskazówki, gdzie przebiega granica między naszym zaangażowaniem a Bożym działaniem. Wyznacza ją tyle rozmaitych uwarunkowań, że nie da się opracować dokładnych instrukcji działania w konkretnych sytuacjach. Zawsze konieczny jest wysiłek naszego rozumu, światło Ewangelii, uwzględnienie okoliczności, a nade wszystko zaufanie.

Najważniejsze jednak, aby chrześcijanin wiedział, że bez względu na to, co robi, uczestniczy w czymś znacznie większym niż to, co robi. Oczywiście, nie istnieje bezpośrednie przełożenie między ugotowaniem obiadu dla rodziny a jej dojrzewaniem do świętości. Trudno też chodzić z żywą świadomością, że wywóz śmieci czy mycie naczyń wpływa istotnie na bieg dziejów i kształt świata. Ten związek jednak istnieje. Chrystus zachęca nas, byśmy tak spoglądali na naszą codzienność, że realizujemy wspaniałą wizję, nawet jeśli tworzymy tylko jej drobną cząstkę. Świat zmienia się na lepsze wtedy, gdy przez codzienną służbę obumieramy jak ziarno i rodzimy się na nowo. Gdyby słudzy z Kany unieśli się dumą i nie nalali wody, żaden cud by się nie wydarzył. Więc nigdy do końca nie wiemy, co wyniknie z naszych powtarzalnych, małych i dziejących się poza fleszami aparatów codziennych obowiązków.

 

Dariusz Piórkowski SJ