Świętość polega na miłości mówił Jan Paweł II w homilii podczas Mszy św. kanonizacyjnej Brata Alberta na krakowskich Błoniach. Tak zwięzła i prosta jest definicja świętości. Świętość bowiem w swej istocie nie jest niczym innym jak uwydatnieniem w życiu człowieka tego, czym człowiek od początku jest w zamiarze Bożym, a więc czym jest najbardziej Jego obrazem. Jeśli zaś Bóg sam jest miłością, to czymże ma być Jego obraz?

Świętość więc polega na miłości. Całe zatem dążenie do świętości, o którym tyle jest mowy w Kościele, jest dążeniem do miłości, czyli do tego, czego człowiek pragnie i szuka najbardziej. Człowiek bowiem jest stworzony, żeby  kochać i być kochanym. Nic w tym dziwnego, skoro jest obrazem Trójcy Świętej, której wewnętrzne relacje są właśnie miłością. Tak rozumiana świętość należy do naszej najgłębszej natury. Co więcej, brak takiej świętości czyni nas ludźmi nieszczęśliwymi. Chrześcijaństwo jest bardzo proste. Jest tak proste, że każde dziecko może je pojąć. Również świętość – owoc chrześcijaństwa – jest dziecięco prosta. Czemu więc narosło wokół niej tyle nieporozumień i fałszywych interpretacji?
Stało się tak dlatego, że człowieka obarczonego konsekwencjami grzechu nie stać na prostotę. Już sama perspektywa prostoty wzbudza lęk, tak jak owa rajska nagość po grzechu pierworodnym. Wzbudza ona taki lęk, że co odważniejsi starają się ją pozbawić prawa do istnienia ośmieszając ją i wykpiwając. Ludzie prości nawet w naszym na wskroś chrześcijańskim kraju (ponad 90% przyznających się do wiary) nie mają łatwego życia. Jeśli się ich już nie lekceważy i nie ośmiesza, to przynajmniej patrzy się na nich z politowaniem. Dlatego każdy normalny człowiek z odrobiną inteligencji chowa się z swoją pierwotną dziecięcą prostotą (każdy ją przecież kiedyś posiadał i jakoś w sobie nadal nosi) w gąszcz własnych kombinacji i pomysłów na życie. Z czasem gąszcz ten staje się tak nieprzenikliwy, że już nie widać drogi wyjścia. Jeśli takiemu człowiekowi wspomnieć o świętości, od razu powie, że to nie dla niego… może dla księży, zakonników, czy sióstr zakonnych… Ale i księża, zakonnicy, czy siostry zakonne, którzy niejako profesjonalnie (składają oni profesje – tak nazywane są wieczyste śluby zakonne) powinni dążyć do świętości, też mają z nią swoje problemy, które tak naprawdę wcale nie różnią się aż tak bardzo od problemów ich świeckich sióstr i braci. Wszędzie tak bardzo trudno jest być prostym. Zawsze trzeba się ukrywać, jeśli już nie siebie całego, to przynajmniej, jakąś część siebie. Nie przez przypadek mówi się o najskrytszych pragnieniach, tzn. takich, których nikomu się nie odkrywa, chyba że komuś szczególnie zaufanemu i to w wyjątkowych sytuacjach. Tymczasem te najskrytsze pragnienia są zwykle najprostszymi, najbardziej podstawowymi, najbliższymi świętości. Nie są to przecież pragnienia bogactwa, przyjemności, sławy czy tym podobne. Od tych najskrytszych pragnień zaczyna się świętość. Każdy nosi jej ukryte zalążki w sobie. Niekiedy zostają one przez tzw. normalne życie i jego ciężkie doświadczenia tak przykryte, że nie ujawniają się nigdy, albo jeśli już to w zdeformowanej, wręcz karykaturalnej postaci głębokiego niezadowolenia, czy nawet depresji, których przyczyny trudno odgadnąć. Bywa, że ujawniają się dopiero w godzinie śmierci, kiedy nie ma się już nic do stracenia, tak jak to było z owym dobrym łotrem, pierwszym świętym Nowego Testamentu, a więc i Kościoła. Panie, wspomnij na mnie, gdy wejdziesz już do swego Królestwa. Jak pozornie niewiele starczyło, aby stał się świętym. Ale tylko pozornie… Ileż ten człowiek, łotr, zabójca, zapewne wyrachowany twardziel musiał przejść, jak bardzo Bóg musiał się nad nim napracować – aż do krzyża włącznie – żeby stać go było na taką prostotę, aby prosić o miłość, aby zachować się wobec Jezusa jak dziecko.
Świętość kojarzona jest zwykle z tytanicznym wysiłkiem i heroizmem, i słusznie, ale jest to najpierw wysiłek i heroizm Boga, nie człowieka, aby człowieka przyprowadzić do siebie. Ten tytaniczny wysiłek Boga obecny jest w całym objawieniu, a szczyt swój osiąga w Ogrójcu i na krzyżu. Cały zaś wysiłek człowieka i jego heroizm w dążeniu do świętości polega na prostym powierzeniu się tej pracy Boga nad nim, czyli na powierzeniu się Jego miłości, która rodzi miłość w nas. Bóg nie chce naszej pośpiesznej służby. To on pierwszy pragnie nam usłużyć. Nie przez przypadek mówi Jezus do wzbraniającego się przed umyciem mu nóg Piotra: Jeśli Cię nie umyję, nie będziesz miał udziału ze mną. Nie ma innej drogi do świętości. Sama praca nad sobą, sumienne pełnienie swoich obowiązków, czy asceza nikogo nie doprowadziły do świętości. Do świętości – powtórzmy to jeszcze raz – prowadzi wiara w miłość Boga, która owocuje miłością w życiu człowieka. Pięknie wyraża to prefacja o świętych w swym oryginalnym brzmieniu (polskie oficjalne tłumaczenie jest tu niedokładne): et eorum coronando merita tua dona coronas – a wieńcząc ich zasługi wieńczysz twoje dary. Tak więc zasługi świętych są w istocie darami Boga. Toteż świętym może być każdy, kto dary Boga przyjmuje jako dary Boga właśnie, przyjmując je w pełni i z prostotą, a nie wybiórczo, tak jak jemu pasuje.
Świętość nie jest żadnym ideałem i nie jest też zadaniem dla idealistów. Ona jest życiem, żywą, codzienną relacją międzyosobową, czymś niezwykle realistycznym. Tylko pozbawieni złudzeń realiści zostają świętymi. Nie ma i nie było świętych marzycieli. Wielu z nas nie zdaje sobie sprawy, jak mocno po ziemi stąpali święci, jak dobrze znali najciemniejsze strony życia aż po myśli samobójcze włącznie, jak realistycznie oceniali swe własne możliwości. To nie ludzka słabość i związane z nią błędy są przeszkodą na drodze do świętości. Bóg z większych słabeuszy niż my uczynił świętych. On jest specjalistą od rzeczy po ludzku niemożliwych. Przeszkodą na drodze do świętości jest nasza niewiara.
Wielu jest świętych, którzy prowadzili życie zupełnie nieświęte w potocznym pojęciu. Na czele stoi wspomniany już dobry łotr, któremu tradycja chrześcijańska nadała imię Dyzmy. On pierwszy łamie kanony świętości ustanowione poprzez tradycję przez małe „t”. Wielu wielkich świętych Kościoła było wcześniej wielkimi grzesznikami i to nie tylko w tym sensie, że za wielkich grzeszników się uważali, gdyż za wielkich grzeszników uważali się wszyscy wielcy święci. Św. Paweł prześladował Kościół, św. Augustyn wiódł życie frywolne, jeśli wręcz nie rozpustne – już w wieku 18 lat miał nieślubnego syna. Św. Ignacy Loyola – założyciel jezuitów – był krewkim oficerem hiszpańskim i miał za sobą niejeden pojedynek i rozbój, za które groziło mu więzienie.  Niektórzy historycy nawet twierdzą, iż są dowody na to, że miał nieślubną córkę. Każdego z nich Pan Bóg doprowadził do poznania siebie. Ich zaś osobistą zasługą było tylko to, że w decydujących momentach pozwolili działać Bogu w ich życiu, że choć zmagali się z Bogiem, nie zacięli się w oporze. Bóg zaś wykorzystał tę szczelinę, aby ich życie rozświetlić i to tak, że z ciemności stało się ono światłem także dla nas. Każdy z nich po wielu zawirowaniach i negatywnych doświadczenia staje się człowiekiem prostym, dla którego liczy się tylko miłość. Św. Paweł napisze: Dla mnie żyć to Chrystus, a umrzeć to zysk. Św. Augustyn rozpocznie swe „Wyznania” słynnym: Stworzyłeś nas Panie dla siebie i niespokojne jest serce nasze dopóki nie spocznie w Tobie, a św. Ignacy zaś kończył będzie swe najważniejsze dzieło: „Ćwiczenia Duchowne” modlitwą:

Zabierz Panie i przyjmij całą moją wolność,
pamięć moją , mój rozum i całą moją wolę,
wszystko, co mam i posiadam.
Ty mi to, Panie, dałeś, Tobie to zwracam.
Wszystko jest Twoje.
Rozporządzaj tym według Twojej woli.
Daj mi tylko miłość Twoją i łaskę
a to mi wystarczy

Posłaniec