W swym codziennym życiu był zwykłym człowiekiem, takim jak każdy inny. Miał swe zalety i wady.

Przy pierwszym zetknięciu się z nim miało się wrażenie, iż stoi przed nami nieruchomy i milczący, niczym wzięty wprost ze średniowiecza mnich, o szorstkim i oschłym sposobie bycia – wielki samotnik żyjący z dala od świata. Wystarczyło poznać go trochę lepiej, by zmienić opinię. Odkrywało się człowieka wielkiej dobroci i niebywałej życzliwości. Od razu stawał się sympatycznym i wzbudzał serdeczność.

Był sangwinicznego temperamentu. Wystarczyła drobnostka, by wzbudzić jego gwałtowną reakcję. Łatwo wpadał w gniew, lecz kiedy trzeba było okazywał skruchę. Zdarzały mu się często nagłe zmiany humoru. Ojciec Pio był człowiekiem szorstkim, szorstkim z natury, lecz w istocie niezmiernie dobrym, nie potrafiącym wyrządzić najmniejszej nawet przykrości. Przywiązywał się do wszystkich, którzy okazali mu choć trochę sympatii. Swych przyjaciół darzył czułością. Cieszył się, kiedy go odwiedzali, i smucił, kiedy zbliżał się moment pożegnania. Ani stan zakonny, ani doświadczenia mistyczne nie wynaturzyły, ani nie zadrasnęły jego ogromnej wrodzonej uczuciowości.

Ojciec Pio lubił pisywać listy. Napisał ich tysiące. Po jego śmierci zebrano je i oprawiono w pokaźne tomy. Listy pisał głównie do kobiet, wśród których nie brakowało osób bardzo młodych. Osoby te zwracały się doń po poradę, a on nazywał je „córkami duchowymi”. Z listów tych przebija – fakt to nader ciekawy – ogromna, pogodna i czysta uczuciowość. Uczucie życzliwości z całą pewnością odwzajemnione uczuciem nie mniej czystym i nie mniej głębokim od prawdziwej przyjaźni.

Jego listy zaczynają się zawsze od zwrotu: „Moja najdroższa córko”. Zawierają różne zalecenia, wskazówki, porady sformułowane w tonie łagodnym i pełnym szacunku. Często powtarza: „Pisz do mnie, kiedy tylko zechcesz. Traktuj mnie jak ojca gotowego pomóc ci w każdej potrzebie”. W liście do Marii Pyle, Amerykanki, która stała się jego córką duchową, napisał: „Twój w słodkim Chrystusie”.

Był również pełen uczucia dla swych współbraci oraz osób z nim zaprzyjaźnionych, z którymi stykał się na co dzień. Kiedy spotykał przyjaciela, entuzjastycznie witał się z nim ściskając go i całując, zaś na pożegnanie, na znak przyjaźni, przesyłał mu pocałunek ręką. Często zasmucał się na myśl o rozstaniach i mówił do wyjeżdżających: „Zostań ze mną jeszcze parę dni” lub „Nie wyjeżdżaj jeszcze”. W chwili pożegnania jego głos przybierał czuły, macierzyński ton. „Jak to? Już wyjeżdżasz?” – pytał. Utrzymywanie kontaktów z ludźmi było dlań pierwszą potrzebą. Już w 1916 roku pisał do swego spowiednika: „Cóż na to poradzić, sercu nie rozkażesz”.

O osobach, które go otaczały, myślał zawsze pozytywnie. Jeśli fakty wskazywały na to, iż bliska mu osoba chce go oszukać, cierpiał, ale nie wypowiadał żadnego sądu. Kiedy był zmuszony do tego, jego słowa wyrażały jedynie wyrozumiałość.

Cieszyły go ogromnie najdrobniejsze nawet niespodzianki. Reagował na nie z dziecięcą wprost spontanicznością. Sprawiało mu radość, kiedy częstowano go tabaką, bądź kiedy mógł skosztować parę łyków piwa, za którym przepadał w letnie upalne dni.

Na widok ludzi schorowanych, cierpiących dzieci – jego oczy napełniały się łzami. Widać było, iż w owych momentach jego serce ogarniała niewysłowiona czułość i że uczyniłby wszystko, byleby uśmierzyć ból cierpiących. Dokonywane przezeń cuda i uzdrowienia wypływały z uczucia bólu, jaki sprawiał mu widok cierpiących. Żarliwie błagał Boga o ich powrót do zdrowia, w zamian biorąc na siebie wszystkie ich cierpienia, dając w ofierze swe pełne udręki noce.

Renzo Allegri