Bóg – wspólnota Osób – przeprowadza w świecie i człowieku cichą rewolucję, która często nie jest rozpoznana nawet przez chrześcijan. A przecież to Dobra Nowina.

 

„Nadzieja zawieść nie może, ponieważ miłość Boża rozlana jest w sercach naszych przez Ducha Świętego, który został nam dany” (Rz 5, 5)

Święty Paweł doświadczył na własnej skórze, na czym polega różnica między życiem przed przyjściem Chrystusa i po Jego Zmartwychwstaniu. I dlatego mówi: „Biada mi, gdybym nie głosił Ewangelii” (Por. 1 Kor 9, 16).

 

Według nauki apostołów żaden człowiek nie urodził się dzieckiem Bożym. Najpierw każdy z nas został stworzony „na obraz i podobieństwo Boże”. Tylko chrześcijanie stają się synami i córkami Boga dzięki wspólnej pracy Ojca, Syna i Ducha Świętego. Pomiędzy „byciem obrazem” a „byciem synem lub córką” zachodzi istotna różnica. Oczywiście, nie należy jej za bardzo wyostrzać, niemniej synostwo Boże człowieka jest skokiem jakościowym w historii ludzkości.

 

Będąc obrazem Boga rozwijam to, co naturalne; opieram się na tym, kim jestem „sam z siebie”: uczę się, rozwijam talenty i umiejętności, zakładam rodzinę, zarabiam pieniądze, tworzę wynalazki. Nie trzeba być chrześcijaninem, aby to robić. Wszyscy ludzie są do tego stworzeni i wyposażeni w różne dary przez Boga. I nie ma w tym nic wyjątkowego. Natomiast Nowy Testament ogłasza, że uczestnictwo człowieka w Śmierci i Zmartwychwstaniu Chrystusa, czyli chrzest święty, sprowadza na ten świat rewolucję – czyni wszystko nowym:”Wszyscy ci, których prowadzi Duch Święty są synami Bożymi” (Rz 8, 14). Już nie tylko obrazem Boga, lecz Jego dzieckiem.

 

Podobnie jak cały Stary Testament ciągle odwołuje się do wyjścia Izraelitów z Egiptu i przejścia przez Morze Czerwone – jako przełomowego, definiującego ich na nowo wydarzenia – tak cały Nowy Testament twierdzi, że bardziej określa nas powołanie i misja, którą otrzymaliśmy od Ojca przez Chrystusa niż to, kim jesteśmy z urodzenia.

 

Niestety, wielu wierzących nie zauważyło jeszcze, że w ich życiu zaszła kolosalna zmiana. Nie są świadomi, że otrzymali nową tożsamość. Pismo święte nazywa ją „nowym człowiekiem”, „nowym stworzeniem”, „narodzeniem z Ducha”. Z tej tożsamości wypływa misja większa od tej, do której jesteśmy wezwani z urodzenia. W życiu chrześcijanina chodzi już nie tylko o zarabianie, założenie rodziny, pracę czy w ogóle ułożenie sobie względnie spokojnego życia na ziemi. Tak przed swoim nawróceniem myślał np. św. Augustyn: „A czegóż więcej można tu [na ziemi] sobie życzyć? Mam wpływowych przyjaciół, więc jeśli nie będę chciał czekać na jeszcze coś większego, może zdołam uzyskać stanowisko zarządcy jakiejś prowincji. Trzeba też pojąć żonę dosyć posażną, żeby wydatki na nią zbytnio mi nie zaciążyły. I to już będzie kres moich ambicji” (Wyznania, VI, 11). W podobny sposób myśli dzisiaj wielu chrześcijan. Nie widzą celu, który przekraczałby całe ich życie.

 

Św. Paweł w Liście do Rzymian opisuje skutki wspólnego działania Trójcy, opisując je za pomocą trzech jakości w życiu chrześcijańskim: wiarę, nadzieję i miłość. Modyfikuje też ich dotychczasowe znaczenie. Średniowiecze widzi w tych trzech jakościach cnoty teologiczne, a więc rzeczywistości dynamiczne, zakładające rozwój, wzrost i stałe powiększanie dobra w człowieku przez ćwiczenie. Spójrzmy pokrótce na te cnoty.

 

„Na podstawie wiary dzięki Chrystusowi uzyskaliśmy dostęp do łaski Boga, w której trwamy”

 

W tekście pojawia się greckie słowo „eschekamen” oddane tutaj jako „uzyskaliśmy”. W istocie jest to forma czasu przeszłego od greckiego czasownika „echo” – „posiadać coś”, „trzymać coś w garści”. Chodzi o wydarzenie przeszłe, które ma skutki w teraźniejszości. A więc wydarzyło się nie tylko coś zewnętrznego wobec nas i w odległej przeszłości, lecz coś, w czym „trwamy” i mamy udział. Apostoł mówi tutaj o niewzruszonej pewności, że jesteśmy blisko Boga, opartej na rzeczywistym i nieodwołalnym wydarzeniu.

 

Z Bogiem możemy wejść w kontakt, w relację, ponieważ on pierwszy to uczynił. Nie tyle my wspinamy się po szczycie w stronę Boga, ale to On ze szczytu zszedł na dół, by się z nami spotkać. W chrześcijaństwie to nie człowiek przeciera sobie szlak do Boga, lecz na odwrót, to Bóg przedziera się przez chaszcze i zasieki, by przygotować człowiekowi drogę do siebie.

 

Dzięki Chrystusowi, który najpierw dostosował się do nas, stał się człowiekiem, umarł i zmartwychwstał, „upadły dwa mury: natury i grzechu” (R. Cantalamessa). I dlatego teraz pomiędzy nami a Bogiem nie ma już przeszkód. Stoimy przed nim zupełnie otwarcie. W grece pozabiblijnej słowo „prosagogen”  – „dostęp” używane było w odniesieniu do urzędników, którzy występowali w obecności kogoś o wyższej randze, np. samego króla. Bóg z własnej inicjatywy stał się „Bogiem naszym” (Ez 36, 28). Wystarczy tylko wierzyć, że tak jest. To znaczy ufać słowom Boga.

 

Takie wyobrażenie Boga nie było powszechne w starożytności. Platon w dialogu „Uczta” pisze, że między bogami a ludźmi rozciąga się przepaść, którą wypełnia Eros (miłość). Jest on czymś pośrednim między istotami śmiertelnymi a nieśmiertelnymi, ponieważ „bóg się z człowiekiem nie wdaje, tylko przez niego (Erosa) odbywa się wszelkie obcowanie, wszelka rozmowa bogów z ludźmi” (203a). Wprawdzie kontakt z Bogiem może zaistnieć, ale to nie Bóg jest jego inicjatorem. Arystoteles uważał, że Bóg nie może kochać człowieka ani świata, lecz „porusza świat, o ile jest kochany”. Tymczasem apostołowie ogłaszają całemu światu: „Myśmy poznali i uwierzyli miłości, jaką Bóg ma ku nam” (1 J 4, 14). „Poznać” to nie tylko posiąść wiedzę, lecz także doświadczyć, przeżyć zmysłowo i uczuciowo. I nie chodzi o jakiegokolwiek Boga, lecz o Ojca, Syna i Ducha Świętego.

 

„Chlubimy się nadzieją chwały Bożej”

 

Dosłownie mamy się nią chełpić. Nadzieja to siła motywująca do działania, ale też łącznik ze światem niewidzialnym, konkretnie z Bogiem. Podobnie jak miłość, nadzieja jest przeciwieństwem lęku i zniechęcenia. Zanim staliśmy się chrześcijanami, „wszyscy pogrążeni byliśmy w bojaźni i owładnięci duchem niewoli” (Por. Rz 8, 15). Teraz nie jesteśmy skazani na los, przypadek, ślepe przeznaczenie, konieczność czy kaprysy jakichkolwiek bogów czy żywiołów. Nadzieja chrześcijańska ma oblicze Boga, który nie tylko czeka na powrót człowieka, ale w nim zamieszkuje już na ziemi. Chwała Boża to życie wieczne, oglądanie Boga.

 

Niezwykłość tej nowiny można bardziej zrozumieć, jeśli zwrócimy uwagę na to, jak w starożytności postrzegano nadzieję. Greckie „elpis” tłumaczone jako „spodziewanie się”, a potem „nadzieja”, na ogół było przedstawiane jako lęk przed nieprzewidzianą przyszłością. Chór w tragedii „Agammemnon” modli się, aby „fałsz (oczekiwanie zła) ukryty w mojej nadziei nie spełnił się”. Sofokles i Eurypides nazywają nadzieję „pustym naczyniem”, które nic w sobie nie zawiera. Jest łudzeniem samego siebie, mamieniem człowieka.

 

A grecki pisarz Semonides ze smutkiem zauważa: „Nie ma żadnego sensu w ludziach, raczej żyją oni z dnia na dzień jak zwierzęta pasące się na łące, nie wiedząc nic na temat tego, jak bóg doprowadzi każdą rzecz do końca. Nadzieja i łatwowierność są pokarmem wszystkich, którzy pragną rzeczy niemożliwych”

 

Negatywność nadziei brała się często stąd, że człowiek nie potrafił przewidzieć, jaki będzie skutek jego działań i miał niejasną koncepcję życia po śmierci.

 

„Nadzieja zawieść nie może, ponieważ miłość Boga rozlana jest w naszych sercach”

 

Apostoł zapewnia nas, że nadzieja, w przeciwieństwie do wielu starożytnych wyobrażeń, nie jest pustą obietnicą, ponieważ opiera się na miłości Ojca, która mieszka już w człowieku. W Starym Testamencie Bóg mieszkał w niedostępnej zwykłym śmiertelnikom części świątyni, zwanej „świętym świętych”. W chrześcijaństwie każdy człowiek staje się świątynią. Co więcej, nadzieja jest pewna, ponieważ człowiek już jest pochwycony przez Boga i „nic nie może go wyrwać z ręki Ojca” (Por J 10, 29). Duch Święty przerzucił most między życiem wiecznym a życiem na ziemi. Nie jest nim żaden pośrednik, anioł, Eros, lecz sam Bóg. „Miłość wlana w nasze serca przez Ducha posiada dwie strony: jest jednocześnie miłością, którą Bóg kocha nas, i miłością, przez którą sprawia, że my możemy kochać bliźniego” (R. Cantalamessa). Św. Augustyn w traktacie „De Trynitate” wyraźnie wskazuje, że nikt z nas nie może postrzegać siebie jako źródło miłości:”Człowiek nie ma czym Boga miłować, jeśli nie otrzyma tego od Boga”. Św. Jan od Krzyża dodaje z perspektywy mistyka, że Bóg udziela duszy „tej samej miłości, której udziela Synowi, chociaż nie dokonuje się to na mocy natury, jak w przypadku Syna, lecz przez zjednoczenie”.

 

Mamy więc udział w miłości osobowej, boskiej, w wewnętrznym życiu Trójcy. Już jesteśmy w Trójcy, ale jeszcze w drodze. Z tego źródła powinna wypływać motywacja do właściwego postępowania. Nigdy na odwrót. To jest ta wspaniała Nowina, która często na wielu wierzących już nie robi wrażenia, bo nie zdają sobie sprawy, co oznacza życie poza Bogiem. A skoro „nic nie może nas odłączyć od miłości Boga (Ojca), która jest w Chrystusie Jezusie (Rz 8, 39), a także mieszka w nas, chrześcijańska nadzieja zawsze jest pozytywna. W ostatecznym rozrachunku nie należy się spodziewać niczego złego.

 

Rodzi się jednak pytanie, skoro każdy ochrzczony nosi w sobie miłość Boga, to dlaczego tak słabo kochamy? Dlaczego ten otrzymany dar nie zawsze przekłada się to na jakość naszych relacji? Najpierw dlatego, że po prostu nie wiemy, że coś takiego się wydarzyło, że zostaliśmy bezwarunkowo ukochani, nie tyle zewnętrznie, ale wewnętrznie. Wlana miłość nie oznacza też automatyzmu. Samochód z pełnym bakiem nikomu się nie przysłuży, jeśli będzie stał ciągle w garażu. Wzrost w miłości może nastąpić wtedy, gdy ją rozpoznam jako dar i będę dalej dzielił się nią z innymi. W przeciwnym razie pozostanie ona nadal darem, ale uśpionym, „nieaktywnym”. Właściwie prawdziwy przełom następuje w życiu duchowym wtedy, gdy zorientujemy się, że nie my jesteśmy początkiem miłości. Ale też wtedy, gdy zobaczymy, do czego zostaliśmy zaproszeni, skoro Bóg- Trójca już w nas mieszka.

Dariusz Piórkowski SJ/deon