Jestem chrześcijaninem „z odzysku” jak mówi ks. Jan Góra (ten od Lednicy) i dodaje, że tacy najbardziej kochają. Nawróceni grzesznicy kochają najmocniej… (jak Maria Magdalena), bo mają świadomość, co zyskali. I coś w tym jest.

Wychowałam się w katolickiej rodzinie ale moja wiara była „letnia”. Jestem typowym przykładem człowieka, który ma wyższe wykształcenie, zajmuje dość odpowiedzialne stanowisko a nie potrafił mądrze żyć. Wykształcenie a prawdziwa mądrość, to dwie, jakże różne rzeczy. Zwykła, prosta kobieta ze wsi była często mądrzejsza ode mnie. Teraz wiem, że mądre życie, to Życie z Bogiem w centrum. Ale przyznaję, nie zawsze tak było.

Przez kilka lat byliśmy z mężem przeciętnym małżeństwem; ani dobrym, ani złym. Pamiętam, że bardzo przeżyłam ( duchowo) Pierwszą Komunię naszego syna. Później zaczęła się „równia pochyła”.

W małżeństwie coraz bardziej się od siebie oddalaliśmy, na wiele lat odeszłam od Kościoła, mąż coraz częściej pił i przestał interesować się rodziną. Nigdy nie był człowiekiem religijnym, praktykującym, wierzącym. Małżeństwo kościelne zawarliśmy, bo ja chciałam, bo tak nakazywała tradycja, zwyczaj. Wtedy nie rozumiałam czym tak naprawdę jest małżeństwo sakramentalne. Ponieważ życie nie znosi pustki zaczęłam szukać Boga w religiach wschodu, interesować się filozofią pozytywnego myślenia, po prostu, kreować rzeczywistość po swojemu. Byłam w świątyni indyjskiej w Czarnowie k /Jeleniej Góry, Mysiadle k/W-wy, uczestniczyłam w obchodach urodzin mistrza duchowego, guru, Kryszna Kszetra Prabhu we Wrocławiu a nawet gościłam bahktów czyli wielbicieli Kryszny u siebie w domu. Byłam wtedy zafascynowana „innością” tej religii i kultury. Bardzo dużo czytałam. Pamiętam płakałam przy wersecie

z „Bagavat Gity” – świętej księgi Indii, mówiącym że,  „ten kto studiuje tę świętą księgę wielbi mnie (Boga) całą swoją inteligencją”. Płakałam ze wzruszenia. Chciałam zmienić siebie, stać się człowiekiem spokojnym, opanowanym, dobrym, łagodnym, życzliwym itd. itp. I nic. Pozostawało mi moje „chcenie”. Ja się nie zmieniałam. „Doskonalenie się”, jest ważne w każdej religii ale pozostawało bez odpowiedzi, jak to osiągnąć ?. Wierzyłam w Boga, tęskniłam do niego, ale wydawał mi się tak odległy, daleki, nieosiągalny.

W rodzinie było coraz gorzej, tragicznie wręcz. Mąż narobił mnóstwo długów, jego firma zbankrutowała, pił coraz bardziej. Powiem tak; przeżyłam piekło żony alkoholika – awantury, interwencje policji, łzy, bezradność, strach, ogromne trudności finansowe i towarzysząca temu świadomość wielkiego cierpienia naszego dziecka. Wszyscy nakłaniali mnie do skończenia z tym małżeństwem. Wszyscy !.

Wniosłam sprawę o rozwód widząc w tym szansę na normalne życie dla siebie i syna. Zastanawiam się czasami, co wtedy trzymało mnie przy życiu, że nie zwariowałam ?. Nasz syn ?. W jakimś sensie to od Piotrusia wszystko się zaczęło.

W listopadzie 2005 roku Piotr (na drugie imię ma Paweł) został poproszony na chrzestnego

i potrzebne było zaświadczenie. Poszłam do ks. proboszcza w naszej parafii i tu usłyszałam wiele bardzo przykrych słów; że nie chodzę do kościoła a przechodzę obok, że kilka lat nie przyjmowaliśmy księdza, że nigdy nie widział mnie razem z mężem w świątyni. W tych słowach było wiele prawdy, która….. zabolała. To bardzo głupie ale postanowiłam być w kościele codziennie, aby miał „powyżej uszu” mojego widoku (bo jednak czasami, aczkolwiek rzadko chodziłam a on twierdził, że mnie nigdy nie widział dodając żartobliwie, że ładna kobietę, to on nawet w tłumie wypatrzy). I tak się zaczęło. Bardzo szybko uczestnictwo we Mszy św. stało się dla mnie czymś niezwykłym, jakimś nieziemskim misterium, zetknięciem nieba z ziemią. Wiara zaczyna się od słuchania i ja słuchałam, słuchałam, słuchałam. Odzyskałam wzrok i słuch. Słowo, które słyszałam w świątyni niosło radość, nadzieję, miłość. Było jak balsam na moją poranioną duszę. Naprawdę J. Słyszałam, że Bóg mnie kocha, że kochał zawsze, że pragnie mojego dobra, mojego szczęścia, że mi wybacza tylko mam już nie grzeszyć. Miałam świadomość, że kapłani przekazują mi wiernie to, czego Jezus nauczał prawie 2000 lat temu, przemierzając przez 3 lata ścieżki Palestyny. Przekazują wiernie Jego Słowo. To mnie niesamowicie wzruszało, było dowodem ogromnej miłość i Boga do człowieka. Tyle lat minęło a ON mnie wciąż szukał. Postanowiłam cały 2006 rok uczestniczyć codziennie we Mszy św. aby sobie wszystko „poprzypominać” bo, (tak sobie wtedy myślałam) jak umrze któreś z rodziców, to muszę wiedzieć jak się modlić, jak się zachować, co wypada a co nie. Już wtedy miałam jakieś niejasne przeczucie, że…. cos się wydarzy.

W moim sercu zrodziło się szczere pragnienie życia po chrześcijańsku. W styczniu 2006 roku trafiłam na cykl katechez neokatechumenalnych w naszej parafii bo zaintrygował mnie tekst zaproszenia; „jeżeli rozpada się twój związek, jeżeli chcesz poznać Chrystusa- przyjdź”. Ja chciałam. W czasie ich trwania, 12 lutego 2006 roku nagle umiera moja mama. Przypadek ?. Nie. W życiu nie ma przypadków.

Kontakt z żywym Słowem Bożym uświadomił mi, czym naprawdę jest wiara i pozwolił spokojniej znieść śmierć mamy. Bycie z ludźmi we wspólnocie dało mi siłę do podjęcia decyzji o wycofaniu pozwu o rozwód i przebaczeniu mężowi. Początkowo, kiedy słyszałam od Marka – naszego katechisty – że powinnam przebaczyć i poprosić o wybaczenie swojego męża, to myślałam, że on zwariował, ale coś lub Ktoś niemal kazał mi „iść na całość”, zawierzyć Słowu bezgranicznie i do końca. Uświadomiłam sobie, że ja też nie jestem bez winy. Nie raz zraniłam swojego męża słowem, brakiem czułości, empatii. Zrozumiałam co to znaczy, że mamy pozwolić aby w naszym sercu narodził się Chrystus i często powtarzane przez Ks. Bp Zbigniewa Kiernikowskiego (naszego diecezjalnego duszpasterza) słowa „o umieraniu dla drugiego człowieka”. „Umieraniu” czyli rezygnacji z siebie, ze swojego ja, swoich racji, ambicji, egoistycznego dążenia aby mi było przyjemnie, aby było po mojemu. Mi. A co z drugim człowiekiem ???.