Świat wyzwolony przez rewolucję obyczajową minionego wieku z pruderii i obłudy wcale nie okazał się lepszy od poprzedniego. Dziś techniczne możliwości są pokusą, której nie sposób się oprzeć, nie mając dawnych zasad moralnych i kryteriów wyboru. Zwycięża maksyma: jeśli coś jest możliwe, to nie może być zakazane.
Z pozoru niewinny i wdzięczny temat kobiecości jest „zdradliwym okiem cyklonu”. Z którejkolwiek strony by go dotknąć i jakkolwiek delikatnie by zacząć, to prędzej czy później zostanie się wciągniętym w wir zażartych debat i polemik wokół aborcji, antykoncepcji, sztucznego zapłodnienia, feminizmu i równych praw dla kobiet, mniejszości seksualnych, a nawet transwestytyzmu i transseksualizmu. Tak szeroki wachlarz zagadnień może przyprawić o zawrót głowy, a nawet o torsje. I dobrze, jeśli skutecznie wyleczy z taniego sentymentalizmu, ale źle, jeśli zniechęci i skusi do rezygnacji z udziału w debacie, przed którą – także jako katolickie społeczeństwo – nieświadomie uciekamy. Niechcący znaleźliśmy się w samym sercu sporu o człowieka, który od kilku stuleci targa ludzkimi sercami i umysłami, a ostatnio z uniwersyteckich auli przeniósł się do mass mediów.
Płeć i rodzaj – nieprzekraczalne granice?
Z oczywistych powodów ludzie zawsze byli zainteresowani sprawami płci, zwłaszcza naszymi tytułowymi atrybutami, które – jak się obecnie uważa – należy odróżnić od potocznego rozumienia seksualności (ang. sex [pol. płeć], dotyczy aspektów biologicznych i anatomicznych człowieka). O ile bowiem płeć – męską lub żeńską – dość łatwo określić, o tyle z kobiecością i męskością (odpowiedniki ang. gender, [pol. rodzaj], dotyczy cech nabytych, ról społecznych i kontekstu kulturowego) jest już o wiele trudniej. Każda bowiem kultura i epoka tworzyła własne, często ściśle określone wzorce kobiecości i męskości. Zawsze jednak kobiecość i męskość były ze sobą ściśle powiązane, współzależne i komplementarne i to najczęściej w ramach małżeństwa i rodziny. Nawet jeśli – jak twierdzą feministki – działo się to kosztem kobiet, których kobiecość w społeczeństwach patriarchalnych była tworzona według wzorca męskości (kalka biblijnego archetypu stworzenia Ewy z kości Adama). W ostatnich latach jednak wszystko poddane zostało gwałtownemu przewartościowaniu, w tym także wzajemna zależność kobiety i mężczyzny.
Nasze czasy są zatem wyjątkowe, bo nie tylko na różne sposoby zerwaliśmy z tradycjami naszych przodków, ale wprost prześcigamy się w przekraczaniu wszelkich tabu sfery płciowej czy rodzajowej. Dlatego tak trudno, jeśli w ogóle jest to możliwe, określić obowiązujący dziś wzorzec kobiecości i męskości, chyba że komuś chodzi o powierzchowne walory estetyczne, ale te – jak przystało na pozory – jeszcze bardziej niż dawniej mylą. Niechcący wylało się nam dziecko z kąpielą, a z rodzaju żeńskiego i męskiego zrobił się nijaki. Przykłady można mnożyć. Dziś już nie dziwi kobieta-żołnierz, kobieta-pastor (ksiądz) czy nawet kobieta-terrorysta, podobnie jak nie budzi zbytniej sensacji mężczyzna na urlopie… macierzyńskim. Takie zaś, ostatnio bardzo medialne, zjawiska jak homoseksualizm czy transseksualizm skutecznie „pracują” nad zmianą naszego myślenia odnośnie do możliwości doboru partnerów seksualnych, w dalszej perspektywie modelu rodziny, czy zmiany płci. Wszystko to ma daleko idące konsekwencje i słusznie rodzi niespokojne pytania.
Jaki sens ma dziś mówienie o kobiecości lub męskości, skoro wszyscy to samo robią, ubierają się, oglądają itd., a psychologia w każdym widzi cechy jednego i drugiego rodzaju (tzw. androgenia)? Czy przewrót, jaki dokonuje się w sferze ról i stereotypów, nie dotyka nas o wiele głębiej niż sądzimy? Czy nie zostały podważone metafizyczne podwaliny naszej płciowości, skoro na przykład niektóre nurty feminizmu, nawet macierzyństwo, chcą zepchnąć do sfery rodzaju (gender), tj. przesądów kulturowych? Czy nadal chodzi tylko o zrównanie praw kobiety i mężczyzny, czy też raczej celem samym w sobie nie stało się pokonywanie wszelkich barier, od kulturowych i społecznych zaczynając, zaś na anatomicznych i biologicznych kończąc?
W czasach kryzysu autorytetu osobnym i bynajmniej nie bagatelnym problemem jest to, do kogo kierować takie pytania. Do tradycyjnego uczonego – filozofa, teologa, psychologa… czy do nowej odmiany bojownika „za wolność naszą i waszą”? A może zostało nam już tylko własne sumienie?
Czy on lub ona jeszcze czegoś się po sobie spodziewają?
W „Pieśni nad Pieśniami” oblubienica wciąż poszukuje swego ukochanego, na przekór trudnościom i przeciwnościom, a właściwie dzięki nim. Przeszkody tylko wzmagają jej tęsknotę i determinację, bo jak śmierć potężna jest miłość, a zazdrość jej nieprzejednana jak Szeol, żar jej to żar ognia, uderzenie boskiego gromu, wody wielkie nie zdołają ugasić miłości, nie zatopią jej rzeki (Pnp 8, 6-7). I tak jest do samego końca, bo księgi nie zamyka żadne banalne „żyli długo i szczęśliwie”, ale nostalgia i nienasycenie, które – za współczesnym myślicielem – określilibyśmy jako pragnienie metafizyczne.
To pragnienie jest wpisane we wzajemne relacje kobiety i mężczyzny i jako takie jest przejawem owej zamieszkującej w nas z woli Stwórcy transcendencji. Tym samym w tych relacjach nic nie jest oczywiste i dane raz na zawsze, a jeśli coś takim się wydaje, to jest to raczej wynik zdrady tego pierwotnego powołania do ciągłego poszukiwania oblubieńca lub oblubienicy. Na tej ziemi jesteśmy i zawsze pozostaniemy pielgrzymami i jedynie zachowując dystans przygodnego wędrowca możemy cieszyć się w pełni innymi i światem. Wszelkie przejawy zła, niesprawiedliwości, nierówności, ucisku czy nawet trywialna rutyna i nuda życia są karą – jak pisał kiedyś John R. R. Tolkien – za „przywłaszczenie” sobie drugiej osoby lub rzeczy, karą za wyciągnięcie ręki po owoc, który był dany tylko dla kontemplacji, a nie dla posiadania. Bo gdy kładziemy rękę na tym, co nas przyciągnęło swoim tajemniczym blaskiem, to jednocześnie przestajemy się temu przyglądać i zanika w nas świadomość daru i piękna.
Te nieco teoretyczne wywody stosunkowo łatwo przekładają się na zwyczajne życie dwojga ludzi, zwłaszcza wielowymiarowe i bogate życie małżonków. Nie trzeba głębokiej intuicji, by rozpoznać, czy on lub ona jeszcze czegoś po sobie się spodziewają czy też, poznawszy się jak przysłowiowe łyse konie, żyją już tylko siłą rozpędu, przyzwyczajenia i smutnego chrześcijańskiego obowiązku. A przecież każde spotkanie – nie tylko to między kobietą a mężczyzną – winno być niekończącą się przygodą. Znakomicie wyraził to Clive S. Lewis: „Kiedy się spotkaliśmy, ty i ja, spotkanie było bardzo krótkie, było niczym. Teraz, kiedy je wspominamy, stało się czymś. Ale wciąż niewiele o nim wiemy. To, czym się stanie, kiedy będę je wspominał kładąc się, by umrzeć, czym stanie się przez te wszystkie dni od dzisiaj – to jest nasze prawdziwe spotkanie. Tamto jest tylko początkiem”.
Istnieją pary małżeńskie, które tak właśnie pojmują swoje wzajemne odniesienie i nie wiedząc o tym, z historii własnego życia czynią miniaturę historii zbawienia. Obok zachwytu i urokliwych chwil bliskości są tam trudności i kryzysy, a nawet niewierności i zdrady. Ale jest i przebaczenie, i nowy początek, i nowa nadzieja. A wszystko to przy współpracy z łaską Bożą i dzięki świadomości pielgrzyma, który tu nie ma nic swojego, ale dąży w stronę nieznanej ojczyzny.