Po spowiedzi i obiedzie wyszłam do parku, by zaczerpnąć świeżego powietrza i popatrzeć na góry, a zwłaszcza na Giewont. Jakie było moje zaskoczenie, gdy okazało się jakby w ogóle gór nie było. Myślę sobie, przecież nie zmieniłam miejsca pobytu, to jest Zakopane i przede mną na pewno musi być Giewont, nawet, jeśli go nie widzę. Więc co się stało? Zmienił się trochę punkt widzenia, gdyż ciężkie, śniegowe chmury pokryły całe niebo, a nawet zeszły bardzo nisko, dając się niejako dotknąć. I dalej dialogowałam ze sobą. Widzisz, patrzysz na coś, co jest niewidoczne, ale masz pewność 100 %, że to, co chcesz zobaczyć tam jest, i może za którąś godzinę odkryje się to przed tobą, ale teraz pozostaje ci wiara. I nagle olśnienie! Widzisz! Pamiętasz te chwile, kiedy wołałaś do Boga, którego nie czułaś, nie widziałaś, który wydawał ci się iluzją, nie słuchał cię, nie odpowiadał, nie dawał żadnych znaków! Wydawało ci się wtedy, że Boga nie ma, że nie masz wiary, czarne chmury zwątpienia, rozpaczy, braku miłości i akceptacji zdawały się nie do usunięcia. Pozostawało ci wtedy jedynie wołanie: ”Panie, przymnóż mi wiary i zmiłuj się nade mną!” i łzy bólu, tęsknoty, ludzkiej bezradności.
Czy teraz rozumiesz, po co to wszystko?! Bóg cały czas był, był przy tobie, był w tobie, by cię wzmacniać. I to jest prawda niepodważalna. Tak jak Giewont, choć pomimo chmur był dla mnie niewidoczny, ale stał niezłomny na swoim miejscu, tak samo Bóg był i jest obecny nawet, jeśli jakieś chmury Go zasłonią, na krócej lub na bardzo długo. ON był, jest i będzie zawsze ze swoją miłością, której nie ogarnę moim małym rozumem, ale, przed którą pozostaje mi uklęknąć i się na nią otworzyć.
A czego mi brakuje? No właśnie tego, co mieli ci, których czasem widziałam przez okno w kaplicy, rzucający się w przestrzeń z dużej wysokości zawierzając swoje życie linie, która dawała im bezpieczeństwo. ZAUFANIA! Zaufania, by rzucić się z zamkniętymi oczyma w otwarte ramiona Bożej Miłości, nawet, jeśli ich nie widzę, bo są tak daleko, albo coś je przysłoniło. I o tą wiarę, zaufanie i miłość proszę Boga, dziękując równocześnie za te niesamowite dla mojego życia odkrycia.
W przedostatni dzień rekolekcji na adoracji Najświętszego Sakramentu miałam odczucie, że słyszę głos, który pytał: „Czy wierzysz, że mogę dokonywać w twoim życiu cudów?” Odpowiedziałam: „Tak, wierzę”. Miałam przekonanie, że nie będą to takie cuda na pokaz, ale cuda, które dokonywać się będą w moim sercu. To przekonanie towarzyszyło mi podczas modlitwy po spowiedzi św., kiedy na nowo wypowiedziałam bardzo świadomie Bogu moje TAK na wszystko, co zechce mi zesłać i co mnie będzie spotykać w życiu bez narzekania. Czułam, że nie będzie to łatwe i jakby już się pojawiały lęki, niepokoje przed tym, co nieznane. Ale prosiłam Pana o wiarę i zaufanie, wyznawałam swą nieudolność i tchórzostwo, i miałam przekonanie, że tym bardziej każde nawet bardzo małe zwycięstwo najpierw w codzienności będzie dowodem dziania się cudów Bożych w moim życiu, bo sama z siebie nie jestem zdolna do wytrwałości, odwagi.
Na małe „cuda” nie trzeba było długo czekać. Przeszkody wyrastały jak grzyby po deszczu. Zawsze wtedy pierwsza reakcja to pytanie: dlaczego? Potem zdenerwowanie, obwinianie innych, a po chwili refleksja- przecież obiecałam Panu nie narzekać i ze skruchą powtarzałam przyjmuję te trudności, ofiaruję Tobie i proszę pokornie o pomoc. I to jest niesamowite, dzieją się „cuda”- łatwiej mi żyć w Bożej Obecności, a Bóg naprawdę pomaga. Czuję, że moje serce jest „zranione” z miłości, jednak w sprawach wiary i zaufania jeszcze nie „raczkuję”. Więc przynoszę to moje nic i dziękuję, że spotkałam MIŁOŚĆ.
uczestniczka III tygodnia rekolekcji ignacjańskich w marcu 2010 roku
s.Ancilla