Rozprawa i dyskurs

 

Brzmią dużo oficjalniej niż rozmowa. Nieprzypadkowo. Wychodzimy ze sfery prywatności w rejony, gdzie króluje szkiełko i oko, garnitury i krawaty. Rozprawa bywa zazwyczaj naukowa, nawet gdy nie ma charakteru opasłego tomu. Rozprawiać można wszak także bez pośrednictwa druku, publicznie, posługując się słowem. I nie do końca naukowo, choć o sprawach ważnych, czasem wręcz wagi państwowej. I niekoniecznie samotrzeć. Rozprawa może się toczyć nawet między trzema osobami publicznymi, na przykład panem, wójtem i plebanem. U Mikołaja Reja toczyła się na tyle wartko, że do dziś pozostaje obiektem licznych studiów i analiz.

Niestety, obecnie już się tak barwnie („chytrze bydlą z pany kmiecie”) nie rozprawia, głównie ze względu na barierę językową. Polszczyzna zubożała, a rozprawa się zdemokratyzowała i to na tyle, że po prawdzie to w ogóle się nie rozprawia, wyłącznie dyskutuje. A to jednak nie do końca to samo. Rozprawa do dyskusji ma się trochę, jak kwiat do chwastu. W tej pierwszej element dbałości o formę wypowiedzi, dobór i adekwatność słów, był sprawą zasadniczą. W drugiej nie ma większego znaczenia. Dyskusja pleni się i wije, czasem na tyle bujnie, że tłumi pojawiającą się w poszczególnych wypowiedziach myśl. Rozprawa toczyła się zawsze w poszukiwaniu sensu, według zwyczajowo przyjętej dyscypliny. W dyskusji nie o to chodzi, by złowić króliczka, ale by gonić go. Sensem jest raczej możliwość swobodnej ekspresji poszczególnych dyskutantów, według bardzo umownie traktowanej dyscypliny. Także retorycznej.

Ciekawe, że określenie „dyskurs”, używane jest zazwyczaj w poważnych tekstach i bywa raczej pewnym ukłonem w stronę językowej tradycji. W praktyce jest to eufemizm, bo dyskusja stała się w ciągu ostatnich dekad wyrazem nacechowanym raczej pejoratywnie. Słyszymy zapowiedź: „a teraz rozpoczynamy dyskusję” – i jesteśmy gotowi na najgorsze. Niesłusznie, bo dyskusje bywają też gorące, ciekawe, burzliwe, ba, nawet zajmujące. Ale tak już się jakoś przyjęło, że dyskutant, znaczy tyle, co truteń (od słowa „truć”).

Powód jest dość banalny. Dyskusje mają zazwyczaj charakter żywiołowy i nieuporządkowany. Są formą publicznej terapii, nie tylko retorycznej. I skrzętnie wykorzystywaną okazją do zaprezentowania swoich dokonań, obserwacji, przemyśleń, zazwyczaj pozostających w luźnym związku z przedmiotem dyskusji. Jeśli nie zdarzy się cud, wystąpienia takie prowadzą zazwyczaj do nikąd lub na manowce. Dyskusje są co prawda zawsze na jakiś temat, ale nie zmierzają do jakiegoś określonego celu. Także dlatego, że nie mają sprawnego moderatora, a dyskutanci są zazwyczaj samozwańcami, nie dobieranymi według jakiegoś merytorycznego klucza. I tym dyskusja różni się od debaty.

 

Spór, czyli konfrontacja

Tu zaczynają się schody, a kończą żarty. Rozmowa – jako się rzekło – może być przyjemnością samą w sobie. Spór raczej wiąże się ze stresem. Rozmawiać zawsze warto, spierać się – niekoniecznie. Konfrontacja z drugim człowiekiem z reguły przyjmowana jest jako ostateczność, choć są ludzie, którzy czerpią ze sporów swoistą satysfakcję. W Latającym Cyrku Monthy Pythona można zobaczyć nie tylko ministerstwo niemądrych kroków, ale i urząd, w którym za niewielką opłatą (według stawki zegarowej) można się pospierać. W tym konkretnym skeczu klient wychodzi jednak niezadowolony, bo – skądinąd słusznie – uznaje, że sprzeczka to coś więcej niż zwykłe przekomarzanie się dla paru groszy. Spór wymaga autentycznego zaangażowania i adrenaliny, odpowiedniego poziomu emocji, niekoniecznie pozytywnych.

Rozmowa poprawia nastrój, spór burzy spokój, ale i rozładowuje napięcie. Nie uzewnętrznianie różnicy zdań – dla tak zwanego świętego spokoju – i tak w dłużej perspektywie prowadzi do konfliktu. Tym gwałtowniejszego, im dłużej różnice są ukrywane. Paradoksalnie, wejście w odpowiednim momencie w jawny spór, pozwala uniknąć wielu nieporozumień i rozwiązań drastycznych. Wiedzą coś na ten temat doświadczeni negocjatorzy. Zwłaszcza związkowi. Rzymianie ujmowali to we właściwy sobie sposób, czyli krótko i zwięźle: si vis pacem para bellum (chcesz pokoju, szykuj się do wojny). Maksyma ta świetnie pasuje nie tylko do polityki i dyplomacji. Tym bardziej, że w relacjach międzyludzkich można wojnę prowadzić metodami prawdziwie pokojowymi, a do takich należy niewątpliwie spór toczony publicznie na słowa, racje, argumenty.

W rozmowie czy dyspucie mogą uczestniczyć osoby nie różniące się w poglądach, a jedynie poszerzające swoje horyzonty. Spór zaczyna się od różnicy zdań, ale zazwyczaj chodzi w nim o coś więcej, niż tylko zaprezentowanie tej odmienności. Chodzi o to, kto ma rację, kto jest bliższy prawdy, albowiem prawda nigdy nie leży pośrodku, jak głosi obiegowa opinia, tylko zawsze leży… tam gdzie leży, jak zwykł mawiać Władysław Bartoszewski. Każdy z uczestników sporu jest oczywiście przekonany, że to właśnie on wie, gdzie ta prawda leży. Każdy ma niezachwiane poczucie bycia po jasnej stronie mocy, w odróżnieniu od zaćmienia umysłu adwersarzy. Czołowe zderzenie jest w tej sytuacji nieuniknione. Konfrontacja gwarantowana.

Czy słowa „spór”, „konfrontacja” i „debata” znaczą to samo? Nie do końca. Spór może przybrać formę debaty, ale nie każda debata musi koniecznie być sporem. Debata daje możliwość konfrontacji poglądów, a zarazem szansę uniknięcia konfrontacji ich wyznawców, ze wszystkimi jej konsekwencjami. W debacie oczywiście powinny występować różne punkty widzenia, inaczej będzie pozbawiona sensu, natomiast nie zawsze muszą one prowadzić do bezpośredniego starcia. Dlaczego? Otóż spór polega na tym, że jego uczestnicy przekonują siebie nawzajem, zaś biorący udział w debacie starają się pozyskać dla swoich racji widzów i słuchaczy. A to zasadnicza różnica. Gdy się z kimś spieramy, czujemy swoistą misję, powołanie. Naszą ambicją jest wyprowadzenie bliźniego z błędu i sprowadzenie go na właściwą drogę. Jeśli mamy naturę pokojową – cierpliwie nawracamy i ewangelizujemy. Jeśli mamy duszę wojownika, przywołujemy adwersarza do porządku, demaskujemy, wykazujemy jego złą wolę lub ignorancję. W debacie natomiast robimy… na pozór to samo, przynajmniej co do formy i stosowanych środków retorycznych. Nie mamy jednak ambicji, ani zamiaru nikogo z uczestników debaty nawracać. Stąd wcale nie musi dojść do czołowego zderzenia. Nie mamy przecież złudzeń, że osoba z którą debatujemy pokaja się, wyzna swe winy, wywiesi białą flagę czy rzuci ręcznik na ring. Nokaut nie wchodzi w rachubę (rękoczyny tym bardziej), jeśli wygramy, to tylko na punkty, a wyrok wyda obserwator debaty. Najwyższy trybunał i wyrocznia w jednym. Punkty zaś, jak w sporcie, przyznaje się także za wrażenie artystyczne. Niektórzy uważają, że za wrażenie przede wszystkim. Żyjemy bowiem w czasach, gdy wizerunek wpływa na odbiorców w stopniu porównywalnym lub nawet większym niż racjonalne argumenty.

Debatując, uczestniczymy zatem w swoistym widowisku, trochę podobnym do rozprawy sądowej, trochę do sportowej rywalizacji, a trochę do przedstawienia teatralnego. Debata jest spektaklem, w którym nikt nie chce zostać przez widownię uznanym za czarny charakter. I grą, w której trzeba pokazać sportową klasę, by przekonać do siebie publiczność.
 

Piotr Legutko, Sztuka debaty, czyli jak się nie dać, Wydawnictwo WAM 2009