Dzięki nacechowanej zrozumieniem i empatią obecności pacjent przestaje odczuwać strach przed samym sobą, swoimi uczuciami i pragnieniami. Już nie wstydzi się siebie samego. Zdaje sobie natomiast sprawę, że jego dotychczasowa gonitwa była zbyteczna. Świadomość tego pozwala mu uwolnić się od fałszywej pewności siebie, która wynikała z ulegania naciskom otoczenia. Były one na tyle silne, że jednostka nieświadomie przyjmowała je jako własne.
W trakcie terapii pacjent stopniowo uczy się ufać swoim myślom, odczuciom, emocjom. Zaczyna siebie lubić i powoli zmierza do wyleczenia. Nieszczęście, jego dotychczasowy towarzysz podróży, ustępuje miejsca poczuciu szczęścia.
Na początku jawi się ono bardzo niewyraźnie. Jest pacjentowi raczej obce, ponieważ nie zna on takiego odczucia. Trudno więc, żeby natychmiast wywoływało w nim pełne zadowolenie. Jednak w miarę rozwoju autentycznej relacji z samym sobą pacjent odkrywa radość z bycia na tym świecie.
O ile wcześniej bliska mu była myśl o śmierci jako wyzwoleniu z nieużytecznego życia, to teraz czuje, że jego istnienie przepełnione jest szczęściem. Wrażenie to rodzi się z poczucia, że stał się dla kogoś ważny i nie jest oceniany przez innych. Nie ma już w nim lęku przed brakiem akceptacji, zwłaszcza gdy chodzi o emocje: wyraża swoje idee, pragnienia i realizuje swoje plany.
Jednym słowem, przestaje być wrogiem samego siebie, a także wrogiem innych ludzi. Przestaje też ich tak postrzegać. Podobnie jak właściwego kształtu nabiera wszystko to, co dotąd było dlań straszne, niebezpieczne, wymagające, mściwe, oskarżające a poniekąd absolutyzowane i ubóstwiane. Dzieje się tak, bo strach prysł.
W pierwszym momencie zderzenie z rzeczywistością może być dla pacjenta szokujące. Jednak powoli rezygnuje on z wcześniej noszonej maski, do której tak się przyzwyczaił. Ostatecznie, niezależnie od presji środowiska, prawdziwe Ja dochodzi do głosu i zaczyna wyrażać siebie.
W ten sposób człowiek staje się wierny sobie, zaczyna dbać bardziej o siebie i kochać siebie. A to jest podstawowym wymogiem kochania innych.
Szczęście w pełni przeżywane – strach prysł
Przede wszystkim zdaje sobie sprawę z tego, że możliwość bycia szczęśliwym tkwi w jego wnętrzu, a nie gdzieś daleko poza nim. Moc szczęścia wyzwala się więc stopniowo w pacjencie i uwalnia się od nacisku konfliktów wewnętrznych. Schopenhauer – wcześniej niż psychoanaliza – zrozumiał, że „to, kim się jest, ma większy wpływ na nasze szczęście niż to, co się ma!”.
Poprzez powolny proces interioryzacji pozytywnej relacji z psychoanalitykiem, figury negatywne ustępują miejsca figurom pozytywnym. Dzięki uczuciu miłości pacjent czuje się umocniony, wspierany, aprobowany. Miłość jest też dla niego źródłem błogostanu i szczęścia.
Szczęście to jest więc niczym innym, jak rezultatem długiego procesu wzrastania we wzajemnym zaufaniu. Na początku poprzedza je wprawdzie tylko ufność psychoterapeuty w możliwości pacjenta. Później jednak pojawia się zaufanie pacjenta do psychoterapeuty. W tym momencie – gdy zanika strach przed innymi i przed sobą – zostaje położony kamień węgielny pod budowę szczęśliwości.
W ramach konkluzji należy zaznaczyć, że terapia psychoanalityczna – nawet jeśli bezpośrednio nie stawia sobie takiego zadania – może stworzyć człowiekowi warunki do tego, by był szczęśliwy. A jest to możliwe dlatego, że uwalnia go ze zniewoleń, które oplatają podmiotową osobowość pacjenta. „Najcenniejsza rzeczą człowieka jest jego szczęśliwe życie”. Do takiego wniosku dochodzą pacjenci pod koniec terapii psychoanalitycznej.
Fragment książki: Sposób na szczęście – Vittorio Luigi Castellazzi