dzięki uprzejmości:

Reklama

Wszyscy jesteśmy dziećmi naszej epoki: jedni banalizują autoerotyzm, inni wyolbrzymiają problem, widząc w nim podstawową przeszkodę w dążeniu do Boga. Jeszcze inni w ogóle nie zawracają sobie tym głowy.

Masturbacja to sprawa złożona, a kultura masowa promuje autoerotyzm jako naturalne zachowanie, którym nie należy się w ogóle przejmować. Takie przekonanie opiera się na redukcji seksualności do wymiaru biologicznego. Środki masowego przekazu, a szczególnie internet, prezentują seks jako źródło łatwej przyjemności, z którego można korzystać do woli. W ten sposób seksualność staje się jedną z rzeczy, jakby istniała w zupełnym oderwaniu od osoby ludzkiej. Jednak na dłuższą metę, ludzka płciowość nie pozwala się sprowadzić jedynie do fizycznego wymiaru, bo jest ona językiem ciała, który wyraża całego człowieka.

Wśród osób wierzących problem potęguje również lękowe podejście do seksualności podsycane nierzadko na katechezie, kazaniach czy w konfesjonale. Często chodzi w tej edukacji o nic innego niż wpojenie osobom dążącym do świętości, że nie powinny „odczuwać” seksualności. W głębszym sensie, taki ideał świętości nie dopuszcza faktu, że Chrystus również przeżywał własną seksualność. Nierzadko w formacji seminaryjnej i zakonnej można dostrzec tendencję do „uduchowienia” ludzkiej seksualności. Klucz do sukcesu wydaje się być prosty: jeśli zainwestujesz w „duchowość”, spędzisz wiele czasu na modlitwie i umartwisz ciało, seksualność, która dotąd stanowiła zawadę, nie będzie ci już przeszkadzać w „duchowym” rozwoju. Celowo używam cudzysłowu, bo taka „duchowość” opiera się po części na starożytnej herezji, podszytej wrogością do ciała i niepełną akceptacją Wcielenia Chrystusa.

Niestety, powyższe fałszywe przeświadczenia pokutują ciągle zarówno wśród wiernych, jak i niektórych duchownych, którzy często najcięższe wykroczenia upatrują w grzechach związanych z VI przykazaniem. Z tych samych powodów tak nieporadnie rozmawiamy o problemach seksualnych, chociaż dotykają one rdzenia naszego człowieczeństwa. Wszyscy jesteśmy dziećmi naszej epoki: jedni banalizują autoerotyzm, inni wyolbrzymiają problem, widząc w nim podstawową przeszkodę w dążeniu do Boga. Jeszcze inni w ogóle nie zawracają sobie tym głowy.

Zazwyczaj masturbacja z okresu dojrzewania zanika, ale poważniejszy problem pojawia się wówczas, gdy to seksualne zachowanie przedłuża się na wiek dorosły. I o niej właściwie tu piszę. Zaznaczam, że nie chodzi mi tutaj o okazyjne akty, lecz nawyk, który staje się częścią codziennego życia. Przyczyny tego zjawiska są oczywiście złożone.

Współczesna psychologia i antropologia wychodzi nam naprzeciw, nie pozwalając na pochopne i surowe osądy w tym względzie. Okazuje się bowiem, że przewlekła masturbacja niewiele różni się od innych form ludzkich uzależnień. Z tego powodu, Kościół wypowiada się obecnie z dużym zrozumieniem i miłosierdziem w kwestii moralnej oceny autoerotyzmu.

Poniższe spostrzeżenia mogą pomóc tym, którzy cierpią z powodu nałogu masturbacji, w odnalezieniu drogi do pokoju i wyzwolenia.