Kierownictwo duchowe przewlekle chorych

      Jeśli leczenie trwa dłużej i choroba nosi cechy przewlekłej bądź nieuleczalnej, możliwe jest wejście w prawdziwe kierownictwo duchowe. Kiedy chory uświadamia sobie ten stan rzeczy, rodzą się w nim zasadnicze pytania: Dlaczego to mnie dotknęło? Jaki jest sens mojego cierpienia? Czy w tej sytuacji jestem jeszcze komukolwiek potrzebny, czy też jestem tylko zawadą? W jego sercu rodzi się albo bunt w związku z nową sytuacją, albo biadanie nad samym sobą i apatia, która z czasem może prowadzić do depresji. Czasami stany te przechodzą jeden w drugi. Choć są bardzo różne w swych zewnętrznych przejawach, mają tę samą przyczynę: brak akceptacji rzeczywistości, w której chory się znalazł.
      Kierownik duchowy, zwłaszcza jeśli jest niedoświadczony i sam nie umie radzić sobie z bezradnością, stojąc wobec ludzkiej tragedii osoby prowadzonej, może sam popadać w podobne stany. Raczej rzadko występował będzie u niego bunt w postaci czystej. Najczęściej będzie on przyjmował formę zawoalowaną w postaci tworzenia na własny użytek i na użytek chorego swoistej ideologii. Bardzo użyteczne w tym względzie będzie dla niego wykształcenie filozoficzno-teologiczne, które z reguły posiada. Może on nieświadomie wejść w rolę trzech przyjaciół Hioba, którzy starając się racjonalnie wytłumaczyć jego doświadczenie cierpienia, nie tylko mu nie pomagali, ale wręcz ranili. Intelektualny bunt wobec krzyża jest gorszy od buntu bezpośredniego, bo nosi znamiona mądrości, a w oczach Boga jest głupotą. Druga postawa, którą również widzimy u przyjaciół Hioba, to wczuwanie się w sytuację chorego, litowanie się i biadanie nad jego niedolą. Nie pomaga ona samemu choremu, może go nawet drażnić, i jest pułapką duchową dla samego kierownika duchowego, zwłaszcza jeśli jest człowiekiem wrażliwym, a przecież powinien takim być. Pan Bóg – jak mówi Pismo święte – jest wierny i nie pozwala nas kusić ponad nasze siły, lecz zsyłając pokusę, równocześnie wskazuje sposób jej pokonania, aby doświadczany człowiek mógł przetrwać (por. 1 Kor 10, 13-14).
      Takiej pomocy udziela Pan Bóg choremu na różne sposoby, także w osobie kierownika duchowego, lecz nie udziela tej samej pomocy kierownikowi duchowemu, który sam stawia się mentalnie czy uczuciowo w sytuacji chorego. Nie jest to bowiem jego sytuacja i jego próba. Kierownik ma dość łaski, aby pomagać choremu, ale nie dość, aby samemu przeżywać sytuację, jakby to on był w sytuacji osoby prowadzonej. Wielu ludzi, także wielkich intelektualistów, popadło w poważne wątpliwości w wierze albo nawet odeszło od wiary przez takie bardzo ludzkie, ale duchowo fałszywe, a w dodatku bezradne współczucie, za którym w gruncie rzeczy kryje się niewiara, że Bóg kocha każdego człowieka i o każdego się troszczy oraz że dając mu doświadczenie próby, daje mu też stosowną pomoc.
      Kierownik ma prowadzić chorego najpierw do postawy Hioba, którą ten wyraził w słowach: Dał Pan i zabrał Pan. Niech będzie imię Pańskie błogosławione (Hi 1, 21b). To droga dostrzegania i akceptacji działania Bożego we własnej historii i uznania Boga za Pana własnej historii. Ten etap niezwykle szybko osiągnął pewien młody górnik kilka miesięcy temu zasypany zwałami węgla w kopalni. Jak wyznał, najpierw błagał Boga o ratunek, potem wadził się z Nim, a na koniec doszedł do wyznania: „Ty jesteś Panem, Ty wiesz, co lepsze dla mnie – czy śmierć, czy życie na ziemi”. Dopiero taka akceptacja Bożego działania i panowania w historii otwiera człowieka na spotkanie z Bogiem. Hiob, jak wiemy, mówi z Wszechmogącym i odzyskuje to, co utracił.

Mądrość krzyża

      Jednakże Hiob to tylko połowa drogi wiary od Abrahama do Chrystusa. Jezus prowadzi nas o wiele dalej – do poznania mądrości krzyża, który jest ową ciasną bramą prowadzącą do zmartwychwstania i życia wiecznego (por. Lk 13, 23-24). Nikt tej mądrości nie posiada na stałe, otrzymujemy ją codziennie na nowo przez Tego, który jest jej źródłem i wewnętrzną treścią, czyli przez Jezusa. Na tym etapie dzieło kierownika duchowego polega na tym, aby choremu głosił na różne sposoby Jezusa ukrzyżowanego i zmartwychwstałego i w ten sposób rozświetlał jego ciemności. Wobec krzyża i śmierci wszyscy jesteśmy bezradni. Jest tylko jeden, który je pokonał, i w Nim mamy nasze zwycięstwo. To jest jedna droga do tego, co jest misją chorego chrześcijanina, a co św. Paweł nazwie „dopełnianiem w swoim ciele braków udręk Chrystusa dla Jego ciała, którym jest Kościół” (por. Kol 1, 24). Z tego dopełniania braków udręk Chrystusa w swoim ciele robi się często swoistą chrześcijańską ideologię cierpienia, tak jakby cierpienie samo w sobie miało jakąś wartość. Cierpienie samo w sobie, krzyż sam w sobie jest przekleństwem. To nie cierpienie i krzyż zbawiło świat. Wielu ludzi cierpiało straszliwie, setki tysięcy zostało ukrzyżowanych, ale żaden z nich świata nie zbawił, oprócz Jezusa. Na świecie i dziś jest taki ogrom cierpienia, że gdyby to ono samo w sobie miało moc zbawczą, pewnie świat byłby już wielokrotnie zbawiony. Tak jednak nie jest. Jest raczej odwrotnie – to właśnie cierpienie woła o Zbawiciela.
      Bóg nie jest źródłem cierpienia i go nie potrzebuje. Nie jest tyranem sycącym się krwią poddanych. Przeciwnie – jest Miłością i płacze nad tragedią swych dzieci, jak to widzimy zwłaszcza u Pana Jezusa w Nowym Testamencie. To miłość Boga, która wyraziła się w krzyżu, zbawiła świat. Jezus, objawiając miłość Boga, wszedł w skrajne wyniszczenie i śmierć najhaniebniejszą ze wszystkich, ale Bóg Go wskrzesił. Odtąd krzyż, cierpienie i śmierć straciły dla wierzących w Niego charakter definitywnego wyroku i opuszczenia przez Boga. W samym środku beznadziejnego cierpienia i haniebnej śmierci rozbłysła nadzieja chwały. Dopiero w tym paschalnym kontekście można właściwie zrozumieć, w jaki sposób dopełnia się cierpienie Jezusa w naszym ciele. Przyjrzyjmy się dokładnie samemu tekstowi św. Pawła. Pisze on: Teraz raduję się w cierpieniach za was i ze swej strony dopełniam niedostatki udręk Chrystusa w moim ciele dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół. Jego sługą stałem się według zleconego mi wobec was Bożego włodarstwa: mam wypełnić [posłannictwo głoszenia] słowa Bożego. Tajemnica ta, ukryta od wieków i pokoleń, teraz została objawiona Jego świętym, którym Bóg zechciał oznajmić, jakie jest bogactwo chwały tej tajemnicy pośród pogan. Jest nią Chrystus pośród was – nadzieja chwały (Kol 1, 24-27). św. Paweł mówi o tajemnicy ukrytej od wieków i pokoleń, która teraz została objawiona. Chodzi tu właśnie o mądrość krzyża, o życie mocniejsze od śmierci, o Miłość Boga i o tę radość, której chrześcijaninowi nikt nie odbierze, a która pochodzi ze zwycięstwa Chrystusa nie tylko kiedyś – dwa tysiące lat temu, ale i dziś w tych, którzy z Niego czerpią swe życie. Dlatego Paweł może powiedzieć raduję się w cierpieniach i nie być masochistą ani cierpiętnikiem. Rzeczą najważniejszą nie jest to, że Jezus dużo cierpiał, ale to, że Bóg wszedł w śmierć, że samo ŻYCIE weszło w śmierć, w najdalsze odmęty ludzkiej egzystencji i że tam właśnie przełamało śmierć, że tam zajaśniało Zmartwychwstanie.
      Także nasze cierpienia i krzyże same z siebie nie zbawiają nikogo. Mają taką moc tylko wtedy, gdy w nas jest ta miłość, wierność i ufność, która była w Jezusie, kiedy przez cierpienie i krzyż chrześcijanina codziennie przechodzi Jezus Chrystus i daje mu życie, swoje życie. A takie życie jest widoczne dla innych i w ten sposób dopełniamy udręk Chrystusa, gdyż świat widzi w nas moc i miłość Boga, która jedynie zbawia, a której nie może teraz zobaczyć konkretnie w Jezusie uwielbionym, przebywającym w niebie. Tak więc w cierpieniach chrześcijanina objawia się moc i miłość Boga. Inni doświadczają tego i w ten sposób buduje się Kościół. Kościół bowiem rodzi się i rozwija przez świadectwo. Dlatego chorzy i cierpiący są dla niego takim skarbem.

Mistyka cierpienia

      Wkrótce po swym wyborze na Stolicę Piotrową Jan Paweł II odwiedził w szpitalu swego chorego przyjaciela kard. Andrzeja M. Deskura. Powiedział tam wtedy do chorych znamienne słowa: „Jesteście tak mocni, jak mocny jest Chrystus ukrzyżowany”, wyrażając tę prawdę, że w ludzkiej niemocy objawia się moc Boga. Niezwykłe świadectwo dała temu też św. Faustyna, która rozwinęła swoistą mistykę cierpienia. Ograniczę się tu tylko do dwu cytatów z jej Dzienniczka, będących niezwykle wymownym świadectwem tejże mistyki. Siostra Faustyna pisze: „Jezu, Ty wiesz, że kocham cierpienie i pragnę kielich cierpień wysączyć aż do kropelki, a jednak naturę moją lekki dreszcz i lęk przeszedł, i zaraz ufność moja w nieskończone miłosierdzie Boże obudziła się z całą potęgą i wszystko przed nią ustąpić musiało, jak cień przed promieniem słońca. O Jezu, jak wielka jest dobroć Twoja; ta nieskończona dobroć Twoja, którą znam dobrze, pozwala mi samej śmierci śmiało spojrzeć w oczy. Wiem, że nic mi się nie stanie bez zezwolenia Jego. Pragnę wysławiać nieskończone miłosierdzie Twoje w życiu, w godzinie śmierci i w zmartwychwstaniu, w nieskończoność”. I drugi równie niezwykły fragment: „Aniołowie, gdy[by] zazdrościć mogli, toby nam dwóch rzeczy zazdrościli: pierwszej – to jest przyjmowania Komunii świętej, a drugiej – to jest cierpienia”.
      Widać w nich moc, jaką s. Faustyna czerpie z Jezusa i jak ta moc pozwala jej kochać coś, co wstrząsa jej ludzką naturą. To jest niezwykłe objawienie się mocy Jezusa w jej słabości. Co więcej, św. Faustyna stawia cierpienie obok Komunii świętej jako najcenniejszą rzecz w życiu, nie ze względu na samo cierpienie, ale ze względu na Jezusa i możliwość Jego przekonującego dla świata objawiania się w jej cierpieniach. To jest ten szczyt, do którego kierownik dorasta wraz z osobą przez niego prowadzoną.