Urodziłam się w Polsce, w rodzinie katolickiej i zostałam też wychowana w katolickiej wierze. Od ponad pięćdziesięciu lat mieszkam w Izraelu, państwie Żydów. Przybyłam tu wraz z moim mężem Saszą. On był Żydem.

 

Jego rodzina nie przywiązywała jednak większej wagi do spraw religijnych. Saszę poznałam w czasie wycieczki we Wrocławiu i w tym też mieście – dzięki specjalnej dyspensie kościelnej – wzięliśmy katolicki ślub. Po kilku latach małżeństwa mój mąż zapytał mnie, czy nie chciałabym wyjechać z Polski. Zgodziłam się bez dłuższego zastanawiania, ponieważ go kochałam. Nie była to jednak łatwa decyzja. Mieliśmy wówczas dwójkę małych dzieci, a z trzecim dzieckiem byłam w ciąży. Zwyciężyła jednak młodość, ciekawość świata i miłość. W Polsce panował wówczas mroczny czas komunizmu i nie było dla nas żadnych perspektyw. Tęskniłam za lepszym światem. Nie myślałam wtedy, że przyjdzie mi opuścić rodziców, rodzeństwo, przyjaciół, znajomych, Polskę; że będę żyła w zupełnie obcym mi środowisku i – jak się później okazało – pośród ludzi innej wiary. Początkowo planowaliśmy, tranzytem przez Izrael, wyruszyć do Australii i tam rozpocząć nowe życie. Na australijski kontynent nigdy jednak nie dotarliśmy. Zamieszkaliśmy na stałe w Izraelu.

Przez pierwszych sześć lat mieszkaliśmy w kibucu Kiriat Anawim w Górach Jerozolimskich. Mój mąż dostał tam pracę w fabryce maszyn do sortowania owoców, a ja – ponieważ nie znałam hebrajskiego – pracowałam w kuchni. Choć w potocznym mniemaniu życie w kibucu nie kojarzy się najlepiej, ja jednak bardzo dobrze wspominam spędzony tam czas. To był nasz pierwszy dom, a mieszkańcy Kiriat Anawim byli naszą pierwszą izraelską rodziną. Razem jedliśmy posiłki, pracowaliśmy, razem obchodziliśmy różne uroczystości i święta. Nie wywierano na mnie żadnej presji, bym przeszła na judaizm, choć na początku chciano zmienić mi imię z Bożeny na Batel (hebr. córka Boga). Mój mąż jednak zaprotestował, mówiąc, że jestem katoliczką i mam już swoje imię nadane mi na chrzcie. Cała wspólnota kibucu uszanowała to i więcej na mnie nie naciskano. Wręcz przeciwnie, spotkałam się z akceptacją mojej religijności. Pamiętam, że kiedy obchodziłam moje pierwsze w Izraelu Boże Narodzenie, do naszego domu przyszli członkowie zarządu kibucu z tortem i kwiatami. Udostępniono mi także samochód z szoferem, bym mogła w Wigilię pojechać do chrześcijańskiej świątyni i pomodlić się. To było dla mnie bardzo wzruszające. Później co roku jeździłam z moim mężem na Pasterkę.

Pozostałam więc katoliczką. Zawsze to deklarowałam i nie musiałam ukrywać mojej wiary. Nie mogłam jednak po katolicku wychowywać dzieci. Ze względu na warunki panujące w kibucu było to po prostu niemożliwe. Nasz syn i dwie córki otrzymały żydowskie imiona: Oded, Gila i Dorit. Kiedy najstarszy syn Oded podrósł, zaczął zadawać mi pytania, czy to prawda, że jestem chrześcijanką i dlaczego jego mama jest „inna”. Powtarzałam mu wtedy, że Bóg jest jeden, a drogi do Niego są różne. Kiedy Oded miał siedem lat, przyszedł kiedyś ze szkoły zapłakany. Powiedział mi: „Mamo, ja chcę być jak inni chłopcy”. Chodziło o obrzezanie. Nacisk rówieśników był silny i – aby syn mógł się w odnaleźć w tym środowisku -poszliśmy z nim do chirurga, by dokonał zabiegu obrzezania.

Po sześciu latach życia w kibucu Sasza chciał się usamodzielnić i zacząć życie na własny rachunek. Myślał o kontynuowaniu nauki i zdobyciu większego doświadczenia zawodowego. Praca w fabryce maszyn do sortowania owoców przestawała mu już wystarczać. Kiedy opuszczaliśmy kibuc, żegnano nas z żalem. „Gdyby się wam nie powiodło na nowym miejscu – mówiono nam – zawsze możecie wrócić, bo w Kiriat Anawim jest wasz dom”. Mam więc z kibucu naprawdę tylko miłe wspomnienia. Wspólnota kibucu wspierała mnie w różnych trudnych sytuacjach do tego stopnia nawet, że dawała mi pieniądze, bym mogła wysłać je do Polski i pomóc mojej rodzinie. Także później, mieszkając już w Jerozolimie, często odwiedzaliśmy Kiriat Anawim i zawsze byliśmy tam mile widziani.

Mijały kolejne lata znaczone rytmem codziennych radości i trosk związanych z pracą, szkołą i życiem rodzinnym. Podobnie jak w kibucu, także w Jerozolimie nie spotkały mnie nigdy jakieś nieprzyjemności czy prześladowania z powodu wiary katolickiej. Moi sąsiedzi, znajomi czy pracodawcy szanowali fakt, że nie zmieniłam religii. Dziś, gdy jestem na emeryturze, co tydzień jeżdżę do kaplicy Domu Polskiego, prowadzonego przez siostry elżbietanki, by uczestniczyć w niedzielnej Eucharystii. Wcześniej, kiedy miałam nadmiar obowiązków rodzinnych i zawodowych, nie zawsze było to możliwe. Ale jak już mówiłam, co roku zawsze uczestniczyłam w Pasterce. W Izraelu niewielu jest katolików i katolickich kościołów, Mszy nie odprawia się tutaj tak jak w Polsce co godzinę, a poza tym niedziela jest normalnym dniem pracy. W pewnym momencie mojego życia poczułam jednak, że muszę to zmienić.

W 1979 roku, po dwudziestu dwóch latach, odwiedziłam moją rodzinę w Polsce. W tym samym czasie w naszym kraju miała miejsce pierwsza pielgrzymka Jana Pawła II do ojczyzny. Mogłam więc uczestniczyć w tym niezwykłym wydarzeniu. Widziałam tłumy na spotkaniach z Ojcem świętym i wypełnione kościoły. Czułam ogromną radość. Udzieliła mi się wówczas panująca w Polsce modlitewna atmosfera. Pomyślałam wtedy, że muszę coś zrobić, by po przyjeździe do Izraela powrócić do regularnego praktykowania mojej religii. W moim sercu coś pękło. Jednak kiedy wróciłam do Jerozolimy, nie bardzo wiedziałam, co mogłabym zrobić. W niedzielę przecież pracowałam, jak w każdy inny dzień. Mąż poradził mi więc, bym poszła ze swoim problemem do sióstr elżbietanek, z którymi byliśmy zaprzyjaźnieni. Udałam się do Domu Polskiego.