– Pan Ron Tesoriero? Dzień dobry. Jestem ksiądz William Aliprandi. Właśnie zostałem proboszczem w Kincumber.
Znałem Kincumber – pobliskie miasteczko u stóp góry Kincumber, z trudem co prawda zasługującej na miano góry, niemniej będącej najwyższym wzniesieniem w regionie Central Coast, które łagodnie górowało nad wrzynającymi się w wybrzeże, krętymi ujściami rzeczek oraz niebieskim paskiem Pacyfiku na wschodnim wybrzeżu Australii.
– Mój przełożony, biskup Broken Bay – mówił ksiądz poprawiając okulary – nakazał mi zbudować w parafii kościół i szkołę. Ale parafia jest biedna i nie ma żadnego własnego gruntu. Parafianie to głównie młode rodziny robotnicze, trochę handlowców i pracowników kamieniołomów. Ja sam, no cóż…, też nie mam pieniędzy – uśmiechnął się, bynajmniej nie przepraszająco.
Rozparłem się w fotelu, spodziewając się, że następnym krokiem mojego gościa z pewnością okaże się wyrażona w ten czy inny sposób prośba o datek.
– A jak ja mogę księdzu pomóc?
– Właśnie znalazłem. – twarz księdza rozpromienił triumfujący uśmiech.
– Pieniądze?
– Nie, ziemię. Znalazłem grunt. Przechodzę obok tej działki codziennie i uważam, że się nadaje. Na razie nie wygląda zachęcająco: gęste krzaki i jakaś rozjeżdżona droga. Ale po oczyszczeniu plac będzie idealny, bo leży niedaleko miasteczka.
– A jest na sprzedaż?
– Nie.
– A wie ksiądz, do kogo należy?
– Nie, ale.
– Krótko mówiąc, nie ma ksiądz żadnych pieniędzy i chce kupić kawałek ziemi, który nie jest na sprzedaż.
– Zgadza się. Ale to jeszcze nie wszystko – ciągnął ksiądz Aliprandi, bynajmniej nie speszony tonem mego głosu. – Widzi pan, codziennie się modlę w intencji całej tej sprawy z budową kościoła i coraz mocniej czuję, że to jest właściwe miejsce, więc kiedyś tam poszedłem i postawiłem krzyż, i teraz codziennie tam chodzę, klękam przed tym krzyżem i modlę się, żeby Bóg pozwolił nam otrzymać tę ziemię.
Wszystkie lata mojej praktyki prawniczej nie przygotowały mnie na podobną naiwność i zdumiewająco spokojne przekonanie, z jakim mój gość wyrażał swoje opinie. Nieoczekiwanie dla samego siebie nie wiedziałem, co powiedzieć. Ksiądz Aliprandi, przeciwnie, dopiero się rozkręcał.
– Nie jestem sam. Zaangażowałem do pomocy panią, która, mam nadzieję, jest dosyć wpływowa.
– Świetnie – odpowiedziałem. – Z pewnością przyda się księdzu czyjaś pomoc. Kim jest ta pani?
– Kim była – ksiądz Aliprandi poprawił mnie ze śmiechem. – Powinien pan zapytać, kim była. Ona nie jest całkiem, że się tak wyrażę, tu z nami. Nie żyje od ponad siedemdziesięciu lat. Umarła chyba w roku 1910.
Zesztywniałem. Moje dłonie złożone w wystudiowanej pozie profesjonalisty opadły bezwładnie na boki. Sięgnąłem po pióro i zacząłem się nim nerwowo bawić, jednocześnie zbierając w sobie resztki uprzejmości. Banał pytania, które zadałem, zdumiał mnie samego.
– Umarła?
– Tak, chociaż osobiście wolę określenie „przeszła na drugą stronę”. Śmierć to tak okropnie ostateczna sprawa, nie sądzi pan? Tak. Nazywała się Mary MacKillop i była zakonnicą, założycielką zgromadzenia Sióstr św. Józefa od Najświętszego Serca. To najlepsza sprawa, jaka mogła się przytrafić Australii: nasza własna święta. Była wyjątkowa. Twarda jak stal. Założyła sierociniec w South Kincumber, niedaleko starego kościoła, który był podobno drugą świątynią wybudowaną na terenie Australii. W roku 1842. Mamy nadzieję, że Ojciec Święty wkrótce ją wyniesie na ołtarze. Ale chyba za bardzo odszedłem od tematu, co?
Ciężar mojego milczenia zmusił księdza do natychmiastowego porzucenia wykładu z historii i przejścia do sedna sprawy.
– Przybiłem więc do jednego z drzew jej relikwię i modlę się o jej wstawiennictwo w sprawie uzyskania ziemi.
– Relikwię?! – nerwowo przeczesywałem pamięć w poszukiwaniu definicji usłyszanego określenia. Radosna naiwność tego człowieka całkowicie mnie oszołomiła.
– Och, nic wielkiego. Po prostu strzępek jej habitu.