Kto rozmawia z innymi, nieważne o czym, zawsze mówi także o sobie, chyba że prowadzi monologi w zupełnym odosobnieniu. Innymi słowy, mówiąc prezentujemy się innym, a to oznacza, że w komunikacji z innymi jesteśmy przez nich spostrzegani.
I jest tak niezależnie od tego, czy się to komuś podoba, czy nie (w przypadku „syndromu talk show”, o którym jeszcze powiem, nie jest inaczej). W tym sensie często przywoływane powiedzenie o czterech palcach, przy pomocy których człowiek wskazuje na samego siebie, podczas gdy jednym palcem wskazuje na innych, jest w pełni uzasadnione. I wcale nie tak rzadko jest się spostrzeganym przez innych zgoła inaczej, niż spostrzega się samego siebie.
Może to zabrzmieć trywialnie, ale nie każdy zdaje sobie z tego sprawę w decydującym momencie. Ktoś, kto posiada w miarę stabilny obraz własnej osoby, nie będzie czynił przedmiotem swej refleksji sposobu, w jaki się wypowiada, a więc słownictwa, gramatyki, wymowy, intonacji, ale też mimiki i gestykulacji. Jeśli w ogóle coś z tych rzeczy u siebie świadomie zaobserwuje, to intuicyjnie uzna to za „w porządku”. Tak jak pewien amerykański student, który opowiadał mi w trakcie moich konsultacji, kiedy już zeszliśmy na mniej oficjalne tematy, o swojej podróży po Europie, i któremu zabłysnęły oczy w momencie, gdy wymówił nazwę „Emmełfei”. Spojrzałem na niego nieco zmieszany. To leży przecież gdzieś między Neapolem i Palermo. Dlaczego nie znam tego „klejnotu”? I wtedy zaświtało mi w głowie, że ów młody mężczyzna miał na myśli Amalfi. Rzeczywiście klejnot. Pod tym względem muszę mu przyznać rację. Amerykanin nie dostrzegł w błędnej wymowie nazwy niczego niestosownego – w zasadzie było to zachowanie standardowe w takiej sytuacji.
W innych sytuacjach prawie wszyscy zachowujemy się podobnie, jeśli nie ma nikogo, kto uznałby ten nasz sposób autoprezentacji za:
- irytujący,
- mimowolnie komiczny,
- szokujący w jakiś jeszcze inny sposób.
Powstają tu rozbieżności między własnym obrazem siebie i oceniającym spostrzeganiem przez innych. Gdy patrzymy na samych siebie, często umykają nam rzeczy, które bezlitośnie wydobywa na jaw cudza obserwacja. Może to mieć wydźwięk sadystyczny, ale nie musi. Czasami osoba udzielająca nam informacji zwrotnej na temat tego, co zobaczyła lub usłyszała, ma dobre zamiary. Mimo to jej komentarze nas peszą. Tak było też w moim przypadku, gdy przed kilkoma dekadami stawiałem pierwsze kroki jako wykładowca na uniwersytecie. Musiałem wówczas wysłuchiwać komentarzy mówiących, że moja wymowa nie jest wolna od regionalizmów, których nawet przy najlepszej woli nie można już zaakceptować jako ozdobników akustycznych. Były podobno „nieeleganckie”. Ponadto mówiłem ponoć za szybko i czasami połykałem połowę zdania. Czułem się nieco dotknięty, gdyż wydawało mi się wtedy, że zasady języka niemieckiego opanowałem do perfekcji. A szybkie i czasem nieco niewyraźne mówienie było naprawdę ostatnią rzeczą, która rzuciłaby mi się w oczy bez cudzej pomocy. Ja sam zawsze rozumiałem siebie całkiem nieźle i zazwyczaj dość dobrze wiedziałem, o czym w danym momencie mówiłem lub przynajmniej, co chciałem powiedzieć. Gdy więc później pierwszy raz w życiu nagrałem przy moim biurku kilka zdań na taśmę magnetofonową, rezultat był w pewnym stopniu przygnębiający, w każdym razie dla mnie.
Obecnie, do regionalnego zabarwienia własnej wymowy (w moim przypadku były to „hamburgizmy”) można mieć nieco bardziej liberalny stosunek niż ja swego czasu. Taki właśnie stosunek do swojej wymowy miało lub ma kilku niemieckich kanclerzy i czołowi politycy. Problem polegający na tym, iż naszej uwadze umykają rzeczy, które inni dostrzegają bez większego wysiłku, jest dość powszechny. Podobnie jest w przypadku fenomenu nazywanego „martwym polem” w trakcie jazdy samochodem.
Własny, czasem bardzo osobisty styl komunikacji wynika z egocentryzmu. Tak też było i w moim przypadku. Nie mogłem początkowo zrozumieć, dlaczego inni mieli problemy ze zrozumieniem mnie. Jak już powiedziałem, ja sam rozumiałem siebie wyśmienicie i wiedziałem, co chciałem powiedzieć. Tylko że inni nie wiedzieli i byli całkowicie zdani na to, że dowiedzą się tego wszystkiego ode mnie, z moich ust. Egocentryzm wiąże się zresztą często w przypadku wielu ludzi z własnym niepowtarzalnym charakterem pisma. Z ust autorów takiego „oryginalnego” pisma często usłyszeć można zdania typu: „Nie rozumiem, dlaczego inni nie mogą odczytać mojego pisma. Przecież ja mogę je odczytać”.
Przykład mojego pierwszego, będącego tylko połowicznym sukcesem wystąpienia w charakterze nauczyciela akademickiego ukazuje także, jak bardzo pomocne może się okazać to „żywe lustro”, wnoszące tak dużo krytycznej życzliwości, że można z jego pomocą dostrzec rzeczy, które w przeciwnym razie pozostałyby niedostępne egocentrycznej samoobserwacji. Taśma magnetofonowa i kaseta wideo nie są wprawdzie jako surogat czymś równowartościowym, ale lepszy rydz niż nic.
Jeśli przyjrzymy się uważnie komunikacji egocentrycznej, zauważymy, że nie jest ona udaną lub jest tylko częściowo udaną komunikacją. Bo jeśli prawdą jest, że komunikacja jest procesem, w trakcie którego myśl, istniejącą zrazu tylko w mojej głowie, przekazuję innym, tzn. dzielę się nią z innymi i przez to „czynię wspólną”, to w przypadku komunikacji egocentrycznej część informacji pozostaje w sposób nieplanowany tylko w mojej głowie.
W przeszłości traciłem grunt pod nogami, gdy tylko ktoś komentował mój styl prezentacji. Spowodowane było to świadomością, że sposób, w jaki ktoś mnie spostrzegał i w jaki oceniał moją osobę, był zupełnie wyjęty spod mojej kontroli. Nawet jeśli nasz obraz siebie jest zbudowany na solidnych fundamentach, nie możemy kontrolować sposobu, w jaki spostrzegają nas inni. Podobnie nie możemy kontrolować komentarzy innych na nasz temat, przy czym chodzi tu naturalnie o te mniej pochlebne opinie. Jest to jedno z podstawowych doświadczeń każdego z nas, którego niektórzy nie mogą przepracować przez całe swoje życie. Ci ostatni nie znajdują niczego zdrożnego w wyrażaniu opinii na temat innych osób. Ale to byłoby przecież już „coś zupełnie innego”…
To jest tak, jak w przypadku przymuszania: oceniamy innych i jesteśmy oceniani. Oczywiście nie musimy przyswajać sobie żadnych komentarzy. „Sknera” nie musiał przecież tego robić.
Więcej w książce: Sztuka komunikacji – Bernd Latour