Akceptacja woli Bożej, którą odczytujemy w decyzjach przełożonych pozwala przyjąć nieraz trudne wybory, powołanie i życiową misję. Ostatecznie prowadzi ona do pokoju ducha i wewnętrznej równowagi. Brak zgody na niepomyślną lub trudną wolę Bożą jest źródłem wewnętrznego cierpienia i marnowania wewnętrznej energii na bezskuteczną walkę. Gdyby konfesjonały mogły mówić, potwierdziłyby moje obserwacje.

Akceptacja siebie ma swe źródło w miłości Boga, który nie kocha nas za to, kim jesteśmy. Jego miłość jest czystym, bezinteresownym darem. Bóg nie oczekuje niczego, poza przyjęciem tej miłości. Kocha nas w aktualnej rzeczywistości ze wszystkimi ograniczeniami i słabościami.

Doświadczenie miłości Boga prowadzi do pełnej akceptacji siebie i swego życia, bez stawiania warunków, bez niechęci, zgorzknienia czy rezygnacji. Miłość nie powinna być warunkowa. Miłość siebie możliwa jest od teraz. Nie od jutra. W przeciwnym razie nie zaakceptujemy siebie w pełni, ani siebie nigdy nie pokochamy.

Pamiętam osobę, z którą rozmawiałem przez kilka dni w czasie rekolekcji ignacjańskich. Była młoda i piękna, posiadała dobrze płatną, satysfakcjonującą pracę, rodzice byli dobrze sytuowani, zapewnili jej mieszkanie i przyszłość, posiadała również kochającego męża. A jednak. Codziennie pojawiały się nowe iluzoryczne trudności i pseudoproblemy, których nie była w stanie zaakceptować. Z jednej strony przyczyną tego były niewątpliwie niezaspokojone w dzieciństwie problemy emocjonalne, zwłaszcza braki w miłości ze strony rodziców. Jednak z drugiej strony osoba ta żyła ciągle przeszłością, usprawiedliwiając wszystko błędami wychowawczymi rodziców. W ten sposób czuła się zwolniona od odpowiedzialności i w subtelny sposób manipulowała nie tylko innymi, ale także i własnym życiem.

Paul Bruckner nazywa taką postawę wiktymizacją. Człowiek czuje się nieustannie ofiarą, przyjmuje postawę wygodną, roszczeniową, uchyla się od odpowiedzialności i wzięcia życia we własne ręce. Uważa, że nic nie może. Jednak granica pomiędzy nie możemy a nie chcemy jest zwykle bardzo cienka. Często niewiele możemy, dlatego że niewiele chcemy. Możliwości powiększają się w znaczący sposób, gdy zwiększają się pragnienia i rośnie wiara w siebie. Akceptacja życia, miłość samego siebie jest możliwa, jeżeli jej naprawdę zapragniemy i uwierzymy w nią.

Z akceptacji siebie wypływają właściwe relacje do innych. Gdy jesteśmy zadowoleni z siebie i tego, co posiadamy, pogodniej patrzymy na świat, na otaczających nas ludzi. Łatwiej przychodzi wówczas przyjęcie bliźniego i miłość do niego.

Potrzebujemy także miłości ludzkiej. Wprawdzie bezwarunkowo kocha tylko Bóg, jednak akceptacja ze strony innych ułatwia samoakceptację i odczucie miłości Boga. Dzięki niej rozwijamy się, czujemy się wartościowi i spełnieni.

Z braku uznania siebie rodzi się zgorzkniałość, frustracja, postawa pretensjonalności. Uczucia te bywają niekiedy długo tłumione. Jednak przychodzi czas, gdy eksplodują. Ewangelicznym tego przykładem jest starszy syn z przypowieści o miłosiernym ojcu (Łk 15, 11-32). Przez lata był wzorem posłuszeństwa, pracowitości, układności, jednak w sercu czuł żal do ojca. Nie aprobował jego mentalności, sposobu działania, nosił też ukryty żal do młodszego brata. Długo tłumione uczucia wybuchły na zewnątrz, gdy ojciec okazał miłosierdzie i przebaczył z serca młodszemu bratu: Na to rozgniewał się i nie chciał wejść; wtedy ojciec jego wyszedł i tłumaczył mu. Lecz on odpowiedział ojcu: „Oto tyle lat ci służę i nigdy nie przekroczyłem twojego rozkazu; ale mnie nie dałeś nigdy koźlęcia, żebym się zabawił z przyjaciółmi. Skoro jednak wrócił ten syn twój, który roztrwonił twój majątek z nierządnicami, kazałeś zabić dla niego utuczone cielę” (Łk 15, 28-30).

Brak akceptacji siebie prowadzi do nieustannego porównywania się z innymi. Nie odczytujemy wówczas własnej wartości i godności, która wynika z powołania do miłości w Bogu, ale w odniesieniu do drugich. Porównywanie się z innymi prowadzi do pychy. Gdy oceniamy ich wyżej od siebie, rodzą się kompleksy niższości, brak pewności, obwinianie siebie, poczucie bezwartościowości, fałszywa pokora, zazdrość, postawy obronne i agresywne, a także perfekcjonizm i dążenie do sukcesu „po trupach”. Natomiast, gdy inni wydają nam się gorsi, pojawia się lekceważenie, pogarda, poniżanie, mania wielkości, różne formy manipulacji. Francisco Segura SJ pisze w humorystyczny sposób: Jedni, którzy chcą być dobrze widziani, chcą się wydawać wielkimi, większymi od innych, a ponieważ nie mogą dodać niczego do swego wzrostu, udają silnych olbrzymów […] i z pozycji olbrzymia gardzą i osądzają innych. Zdarzają się także karły mające tylko głowę. Są to ci, którzy nie mogą się wspiąć […]. Ci, którym nie udaje się wywierać wrażenia, pełni złego humoru, smagają nim wszystkich wokół siebie. Karły głowacze, z pochyloną głową, ciągle porównujący się z innymi, osądzający bezlitośnie, zazdrośni. Karzeł głowacz z wielką głową i maleńkim sercem.

Brak akceptacji siebie może być również wynikiem źle rozumianej chorej szlachetności (J. Augustyn SJ). Zakłada ona, że innym należy się wszystko, a mnie nic. Za chorą szlachetnością kryje się potrzeba uczucia, zapracowania sobie na miłość bliźnich. Konsekwencją jest pracoholizm, nadmierny aktywizm, albo wypalenie wewnętrzne. Zabrzmi to może paradoksalnie, ale praktykę miłości bliźniego należy zaczynać od siebie. Jeżeli nie kochamy i nie akceptujemy siebie, nie mamy dla siebie czasu, nie potrafimy ofiarować sobie prostego ludzkiego miłosierdzia i współczucia, nie dbamy o swój duchowy rozwój, to nie łudźmy się, że będziemy zdolni, by kochać innych. Jezus nauczał: Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego (Mk 12, 31).
 

 

Więcej w książce: Życie Duchowe bez trików i skrótów