Uwielbiałam chodzić po ośnieżonych ścieżkach, a najbardziej stać w jednym miejscu, z zamkniętymi oczami w obliczu piękna, którym mnie otoczyłeś. Właściwie nic nie robiłam, tylko stałam, a czułam się tak bardzo przez Ciebie kochaną. Szeptałeś w sercu: „Nic, nie musisz mówić nic, odpocznij we mnie, czuj się bezpiecznie. Pozwól kochać się, miłość pragnie cię”. Niesamowite, głębokie uczucie. Nic mi nie było potrzebne, właściwie nie napływały żadne myśli, ale przy tym nie czułam pustki tylko taki dziwny, a zarazem cudowny, piękny stan takiego upojenia Twoją Miłością. Czułam jak cała sycę się Tobą, a towarzyszył temu przeogromny pokój, taka wewnętrzna, spokojna  radość, pełnia szczęścia. Trudno opisać to słowami… Pomimo tego mojego „nicnierobienia”  miałam wrażenie jakby coś we mnie się przemieniało, tak delikatnie, subtelnie… W czasie kontemplacji szeptałeś mi, że pragniesz bym pokochała Cię w drugim człowieku, tak samo jak rozkochałam się w Tobie ukrytym w tabernakulum, że chcesz mi siebie dać w ludziach, których stawiasz na mojej drodze. Przypomniałeś mi wydarzenie z I tygodnia rekolekcji, kiedy to przez starszą panią dotknąłeś mojego serca, kiedy to przez bliźniego otuliłeś mnie swoją przeogromną miłością. Podczas tych rekolekcji też mówiłeś przez osoby, z którymi dane mi było przebywać. Pewnego późnego wieczoru, gdy tak sobie rozmawialiśmy w kaplicy, podeszła do mnie pewna kobieta i podarowała mi blaszkę miedzianą z wyrytym sercem, w którym był napis: „JEZUS”. Bardzo mnie tym zaskoczyłeś, bo właśnie o tym rozmawialiśmy, a Ty tym wydarzeniem jeszcze bardziej chciałeś mnie utwierdzić w tej Twojej miłości, która płynie do mnie przez otwarte serca ludzi. Podczas rekolekcji, w czasie kontemplacji często powracałeś do tej chwili, przypominając mi, że to byłeś Ty, że chcesz mi się dawać w drugim człowieku, że chcesz by ta nasza relacja wzrastała, ubogacała się tym wszystkim, co chcesz mi przekazać przez bliźniego.

W dzień spowiedzi, wcześnie rano obudził mnie granat nieba z pięknie świecącym księżycem. Wstałam, podeszłam do okna… zamarłam, bo moim oczom ukazały się góry, które sobie wymarzyłam, a Ty w sercu szeptałeś, że to dla mnie. Później pozwoliłeś mi zrozumieć, że to Ty składasz na dnie serca te dobre pragnienia, że one wypełnią się w odpowiednim czasie, wiadomym tylko Tobie.

W sakramencie pokuty i pojednania oddałam Ci to wszystko, co mnie oddalało od Ciebie. Ojciec, u którego byłam u spowiedzi za pokutę zadał mi pewien fragment z Pisma Św. Znałam go bardzo dobrze, bo kilka razy już otrzymałam go od mojego spowiednika, ale wtedy był mi obojętny. Teraz było inaczej. Wiedziałam, że to chodzi o mnie, przyjęłam to wszystko co mi powiedziałeś mój Przyjacielu, choć było to trudne i bolesne…, ale doświadczyłam ogromu Twojej miłości, pokoju i ta nieprawdopodobna ulga w sercu… Na koniec tej kontemplacji wyszeptałeś: „Powiedz  ludziom, że kocham ich, że się o nich wciąż troszczę. Jeśli zeszli już z moich dróg, powiedz, że szukam ich”.

Niesamowity, piękny czas…, przez który przeprowadziłeś mnie tak bardzo spokojnie, bez powalających serce uniesień. Tak czule, delikatnie mówiłeś o tym co jest jeszcze nie poukładane we mnie, a co chcesz przemienić, uzdrowić… Wygrzewając się w Twojej przeogromnej MIŁOŚCI nie bałam się otworzyć i  „nic” nie robić… oddałam Ci swoje serce. I choć wiem, że sycąc się Tobą i tak nie zdołałam się nasycić, to rodzi się we mnie nadzieja i radość, że jesteś cały dla nas, wciąż obecny, że nieustannie możemy się sycić Tobą, a Twojej MIŁOŚCI nigdy dla nikogo nie zabraknie.

Kochany Przyjacielu, spraw bym zawsze kroczyła w Twoim cieniu, by Twoja moc wypełniała moje życie, by moje serce było wrażliwe, otwarte na Ciebie w drugim człowieku. Dodaj odwagi, bym potrafiła przekazać swoim życiem, to wszystko o czym mi powiedziałeś.