W krzyżu cierpienie, w krzyżu zbawienie, w krzyżu miłości nauka.
Kolejny raz przychodzimy do świątyni, by adorować drzewo krzyża. Krzyż – znak, który wyznacza nasze codzienne życie chrześcijańskie. Począwszy od porannej modlitwy, w której za pomocą znaku krzyża wielbimy Trójcę Świętą.
Ale czym jest ten znak dla nas dziś?
Telewizja niemiecka transmitowała jakiś czas temu dyskusję na temat sensu wieszania krzyży w miejscach publicznych. W dyskusji wzięła udział między innymi biskup Kościoła ewangelickiego, która przyniosła piękny ozdobny krzyż i stwierdziła, ze krzyża nie ma potrzeby się wstydzić. Mamy przecież piękne emblematy krzyża.
No właśnie – emblematy. Dla wielu chrześcijan dziś – krzyż jest jakimś emblematem bez treści. Jest nic nie znaczącą ozdobą, którą wiesza się na ścianie, albo nawet nosi w uszach.
Jest też druga fałszywa skrajność. Nazywanie wszystkiego krzyżem. I oskarżanie Pana Boga, że dopuszcza taki krzyż.
Gdy nieraz, w czasie rozmów podczas rekolekcji słucham żalów, pretensji, narzekań, oskarżeń wobec Pana Boga, to rodzi się refleksja, jak bardzo sfałszowany obraz Boga nosimy w naszych sercach. Gdyby Bóg był rzeczywiście winien wszystkich naszych cierpień, bólów, dramatów, to nie byłby to Bóg Miłości, ale tyran.
To, co my nazywamy krzyżem jest niejednokrotnie skutkiem naszej nadwrażliwości, płytkości, grzechów a nawet głupoty. Jest to cierpienie, ból, który zadajemy sobie sami. Nakładamy na siebie ciężary i uginamy się pod nimi. Zamęczamy siebie i innych. Większość cierpień świata jest skutkiem słabości, głupoty i grzechu.
Sądzę, że jest to rodzaj cierpienia, niechcianego przez Boga. Taki ból nie jest krzyżem, ale fałszywym krzyżykiem, który należy eliminować z naszego życia.
Prawdziwy krzyż jest krzyżem Chrystusa. On niesie każdy krzyż. Nam zaś proponuje, byśmy go nieśli razem z Nim.
Jest taka historia o człowieku, który przemierza pustynię. Idzie samotnie, ale obok jego śladów widnieją inne. Są to ślady Jezusa. Ale w czasie tej wędrówki przez pustynię przychodzi kryzys. Daje o sobie znać zmęczenie fizyczne i psychiczne. I wtedy na piasku widoczne są jedynie samotne ślady człowieka przemierzającego pustynię. Gdy mija kryzys, człowiek ten żali się i pyta Jezusa, dlaczego w tym najtrudniejszym momencie były tylko jedne ślady. A Jezus odpowiada: dlatego, że niosłem cię na swoich ramionach.
Gdy patrzymy tylko na krzyż widzimy drzewo, które nas przygniata. Widzimy cierpienie, ból, samotność i ciężar nie do uniesienia.
Dopiero gdy przenikniemy krzyż i dojrzymy Tego, który go niesie z nami, będziemy w stanie widzieć jego sens i wartość. Krzyż niesiony wraz z Chrystusem ma wartość zbawczą. Nie jest tylko niezrozumiałym celem, ale staje się zbawczym środkiem – drogą do zmartwychwstania, do życia.
Gdy spotykają nas bolesne doświadczenia życiowe, a takich nie brakuje w życiu, zwykle pytamy: Dlaczego to spotkało właśnie mnie? I może podświadomie myślimy, że inni na to bardziej zasługują.
Tymczasem każde bolesne wydarzenie dotyka nie tylko mnie. Dotyka nas – dotyka mnie i Jezusa. Przez te wydarzenia najpierw przeszedł Jezus. A więc nie tyle powinienem pytać: dlaczego ja? Ale raczej: co Bóg chce mi dziś przez to cierpienie powiedzieć? Czego nauczyć? Może chce mnie zaprosić, bym szedł z Nim moją drogą krzyżową?
Niektóre nasze reakcje wobec krzyża wydają się absurdalne. Najmniejsze niepowodzenie, mały problem, niewielkie trudności i od razu szukamy kogoś, przed kim moglibyśmy się wyżalić.
I nie przychodzi nam nawet do głowy, by zwrócić się do Jezusa. A przecież Jezus może nas zrozumieć lepiej niż ktokolwiek inny. Przecież to właśnie On przeszedł wszystkie możliwe cierpienia. I to On dziś ze mną dźwiga mój krzyż.
Ile razy w życiu, gdy stoimy wobec różnych doświadczeń modlimy się instynktownie: Boże, zabierz to cierpienie. A może nigdy nie prosimy: Panie, nie pozwól by zabrakło mi siły i miłości, by pomagać Ci w niesieniu krzyża, który stał się moim udziałem.
Kiedy w grę wchodzi krzyż, Jezus nie musi interweniować. On już jest obecny i niesie go. Potrzeba tylko mojego udziału.
Adorujemy dziś krzyż Jezusa. Idziemy z Nim Jego Drogą Krzyżową, pytamy o jej sens. Próbujemy także na nowo odkryć w sobie ucznia, który idzie za Jezusem i z Nim dźwiga krzyż.
Jakim uczniem jestem na Drodze Krzyżowej Jezusa?
Może jestem jak Szymon Cyrenejczyk. Przymuszony pomagam dźwigać Jezusowi krzyż. Ale czy to ja znalazłem się na Jego drodze, czy też Boża Opatrzność posłała Go na moją drogę? Czy jestem tylko tym, który pomaga, czy też tym, który otrzymuje? Czy ja niosę krzyż Jezusa, czy odwrotnie – On mój?
Może jestem Weroniką. Podchodzę, by otrzeć Jego rany. Ale czy to ja ocieram rany Jezusa, czy Jezus moje? Czy to nie w Jego ranach jest moje uzdrowienie?
Może jestem jak kobiety współczujące. Pocieszam, płaczę i współczuję. Inaczej nie potrafię wyrazić mojej solidarności i miłości. Ale czy to nie ja bardziej potrzebuje Jego pociechy i współczucia? Czy to nie On cały w bólu i cierpieniu, zamiast myśleć o sobie, przynosi mi pociechę?
Może jak Maryja, stoję w miłości. Trwam w milczeniu na drodze krzyżowej i pod krzyżem. Kto jednak bardziej potrzebuje miłości. Czy On – mojej? Czy ja Jego?
A może stoję obojętny, niewzruszony. Może wydaje mi się, że to tylko historia bez większego wpływu na losy świata i moje? Czy pozostanę nadal widzem, obojętnym przechodniem? Czy będę miał odwagę podejść blisko, dotknąć drzewa krzyża, spojrzeć w twarz Jezusa i wyczytać z Niej nieskończoną miłość Boga do mnie?