Życie Duchowe

 

Jestem kapłanem od pięciu lat. To, że mogę realizować swoje duszpasterskie powołanie, jest dla mnie największą radością i pasją. Moja droga do kapłaństwa biegła przez różne doświadczenia, poczynając od rodziny, w której uczyłem się stawiania pierwszych kroków w wierze, poprzez udział w różnych grupach parafialnych. Jednak największym skarbem, jaki znalazłem, szukając jako młody chłopak sensu życia, był stały spowiednik, który towarzyszył mi bardziej jako mistrz i przykład człowieka modlitwy. Przyciągało mnie to do Boga i pomagało rozwiązać różne problemy.

 

Przed wstąpieniem do seminarium pracowałem i uczyłem się. Dzięki temu mogłem zdobyć doświadczenie życiowe, poznać smak niezależności i brania odpowiedzialności za własne życie. Praktyka stałej spowiedzi pozwoliła mi dostrzec w tym dość zabieganym czasie okruchy pragnień i myśli o powołaniu, jakie rodziły się w moim sercu. Pomogła także rozeznawać je i podejmować pierwsze poważne decyzje. To właśnie wtedy po raz pierwszy zacząłem uczestniczyć w rekolekcjach zamkniętych. Była to okazja do zatrzymania się nad sobą i poważniejszej lektury Pisma Świętego, próba milczenia i wejścia w nieco dłuższą modlitwę „sam na sam”. Po latach wspominam to jako niesamowite doświadczenie i dobrą inwestycję na przyszłość.

 

1. Kiedy wstąpiłem do seminarium duchownego, starałem się przyjąć to, co proponuje formacja seminaryjna. Dziękuję Bogu za ludzi, którzy uczyli mnie, jak iść dalej i głębiej. W seminarium nie miałem większych kłopotów z otwartością przed przełożonymi i ojcami duchownymi. Dość szybko zaufałem im i – tak jak potrafiłem – otwierałem się na ich pomoc. Z perspektywy kilku lat seminarium odbieram jako czas wielkich rekolekcji przygotowujących do życia w kapłaństwie.

 

Tam zasmakowałem trudu: milczenia, bycia w samotności, zmagań z nauką i samym sobą, poznawania ludzi i ich problemów, pokonywania przeszkód i uczenia się wierności przez uczciwość życia. Najbardziej pragnąłem wówczas stawać się człowiekiem modlitwy. W czasie medytacji słowa Bożego, adoracji Najświętszego Sakramentu i podczas rozmów z ojcem duchownym budziła się we mnie wrażliwość na zwykłą codzienność. To, co robiłem, chciałem czynić naprawdę i z głębi serca.

Ciągle jednak szukałem dalej. Za podpowiedzią przełożonych zacząłem korzystać z ośmiodniowych Ćwiczeń organizowanych dla kleryków w okresie wakacyjnym. To była niesamowita próba samego siebie – rekolekcje podjęte z własnej inicjatywy, kiedy można by rozkoszować się kleryckimi wakacjami i być dopieszczanym przez najbliższych. Dla mnie stało się to okazją do sprawdzenia, na ile potrafię sam odpowiedzialnie zatroszczyć się o swój rozwój, wbrew różnym przeszkodom. Upór i oparcie w przełożonych nie pozwoliły mi się wycofać z obranej drogi. Rekolekcje zamknięte jeszcze bardziej pomogły mi zakorzenić się w formacji seminaryjnej.

Rekolekcje w formie tygodniowych Ćwiczeń odprawiałem jako coroczne rekolekcje kapłańskie. Wydawać by się mogło, że osiem dni to dużo. Jednak dla człowieka, który rzucił się w wir pracy, jest to minimum, aby w ogóle mógł funkcjonować. Po rekolekcyjnym skupieniu zatęskniłem za chwilami ciszy także w życiu codziennym. Zacząłem organizować sobie dni duchowego wypoczynku. Najważniejszym owocem tych lat stało się działanie we mnie Ducha Świętego, choć nie było mi łatwo się na nie otworzyć.

 

Odkryłem, że moje problemy to materiał do pracy nad sobą i że w dużej mierze zależą ode mnie i mojego otwarcia się przed Bogiem. Zadziwiało mnie to, jak zmieniały się moje pragnienia i potrzeby życiowe, jak oczyszczały się najgłębsze motywacje – z hałaśliwego człowieka stawałem się kapłanem, którego bardziej pociągało to, co duchowe, który wreszcie zaczynał zauważać ludzi potrzebujących.

 

2. Po pięciu latach kapłaństwa zaczęło dojrzewać we mnie pragnienie zatrzymania się i refleksji nad tym, co dalej, w jakim kierunku zmierzam, kim właściwe jestem i jakie są moje motywacje, co jest moim celem życiowym i jak do niego dążę. Pan Bóg nie kazał mi długo czekać. Niebawem dowiedziałem się, że będą organizowane trzydziestodniowe rekolekcje ignacjańskie dla kapłanów. Pierwsza myśl, jaka się wówczas pojawiła, odwodziła mnie od tego. Tłumaczyłem sobie, że przecież świetnie znam Ćwiczenia, nawet zacząłem je powtarzać, a wakacje to dla mnie przede wszystkim czas wyjazdów z grupami. Myślałem poza tym, że skoro staram się być wierny codziennej medytacji i adoracji, wyjeżdżam na skupienia i korzystam z pomocy stałego spowiednika, nie potrzebuję aż tak wielu dni na rekolekcje.

Prawie rok myśl o trzydziestodniowych rekolekcjach nie dawała mi jednak spokoju. Zacząłem nawet zachęcać do nich innych, ale sam bałem się zdecydować. Dojrzewałem do tego dzięki pewnym trudnościom, które sprawiły, że musiałem zacząć uczyć się bardziej być niż działać. To doświadczenie nazwałem później moim „zwichniętym biodrem Jakubowym”. Teraz dziękuję Bogu, że zadziałał przez przełożonych i życiowe problemy, aby mnie zatrzymać i dzięki temu dotrzeć do mnie bliżej, przemówić wyraźniej, tak abym dał sobie pomóc zgodnie z Jego wolą.

Miesięczne rekolekcje rozpoczynałem z wielką obawą, czułem na początku wewnętrzny i zewnętrzny opór, jakby buntowała się cała moja natura. Wszystko, nawet najdrobniejsze sprawy, przerażały mnie: miesięczny pobyt z innymi, pranie, zmywanie, nowe miejsce modlitwy, rezygnacja z codziennych przyzwyczajeń, ulubionych rzeczy, skromny pokój… Obok przeciwności, dzięki Bogu, pojawiło się także szczere pragnienie, aby dobrze przeżyć ten czas i nie zmarnować niczego, nie uronić ani chwili. Wszystkie przeszkody wewnętrzne na początku i w trakcie Ćwiczeń starałem się rozwiewać wspomnieniem wcześniejszych rekolekcji. Pamięć o przeżywanych wówczas „burzach i wichurach” dodawała mi otuchy i siły do wierności we wszystkim, co się we mnie działo.

 

Nosiłem w sobie przeświadczenie, że prowadzi to do właściwego celu. Po kilku dniach rekolekcji nawet zmywanie naczyń i nakrywanie do stołu stały się miłym zajęciem i wyrazem troski o bliźniego. Pamiętam, jak na początku zgłosiłem się do pełnienia stałego dyżuru przy wystawieniu Najświętszego Sakramentu, aby przełamać w sobie wewnętrzną niechęć i lęk przed tak długim czasem Ćwiczeń. Każdy kolejny dzień i trud zmagania potęgował wolę otwarcia się na pomoc, jaką Bóg mi dawał przez posługę prowadzących. Kolejne dni owocowały we mnie większą szczerością w rozmowach z kierownikiem duchowym, a także wewnętrzną czujnością na wszystkie pojawiające się znaki.

Pomimo świetnej znajomości Ćwiczeń duchownych czułem, jakbym zaczął je odprawiać od nowa. I chociaż moja książeczka Ćwiczeń św. Ignacego była już trochę podniszczona i pozakreślana, miałem wrażenie, że chyba pierwszy raz ją czytam i próbuję naprawdę stosować zawarte w niej rady.