Solidarność chrześcijan uwidoczniała się zwłaszcza w czasie próby. Gdy kogoś z nich aresztowano, pozostali na wolności bracia przeżywali razem z nim niepewność i udręki; przychodzili go odwiedzać, próbowali wykupić. Lucjan z Samosaty, którego nie można posądzać o sympatię dla chrześcijaństwa, opowiada, że sam wielokrotnie widział koło więzień gromady chrześcijan — mężczyzn i kobiety — niosących jedzenie i odzież, gestykulujących żywo ze strażą więzienną i usiłujących ją przekupić, by przynajmniej niektórym z nich pozwolono się widzieć z ich uwięzionym współbratem („Żywot Peregryna”). Gdy kogoś z chrześcijan skazano na śmierć i udało się uzyskać pozwolenie na ostatnie widzenie, bracia w wierze — czytamy w aktach męczeństwa Perpetuy — prześcigali się w wyrazach czułości, by skazańcowi dodać odwagi i umocnić go w nadziei; pod koniec wymieniano z nim — jak w czasie Eucharystii — pocałunek pokoju przypieczętowując tym aktem wzajemną braterską więź. Prawie zawsze sporządzano akta, czyli opis męczeństwa, który przepisywano w wielu kopiach i rozsyłano do innych Kościołów. Czytano je wszędzie chciwie i ze wzruszeniem, jako że chodziło tu o chlubną kartę historii rodzinnej.

Obecność i miłość swojej wspólnoty odczuwali także z reguły ci chrześcijanie, których skazywano na pracę w kopalniach lub w kamieniołomach. Regularnie składali im wizyty bracia z ich wspólnoty lub z innej, terytorialnie najbliższej, której przekazywano adresy skazanych. Odwiedziny takie były dla wszystkich intensywnym momentem łączności braterskiej, umożliwiającej nieobecnym współuczestniczenie w życiu ich Kościoła. Nie należały do rzadkości przypadki, że olbrzymim wysiłkiem finansowym, który dzieliły zazwyczaj wszystkie okoliczne Kościoły, wykupywano jeńców na wolność.

Przykłady na tę „rodzinność” chrześcijaństwa II w. można by mnożyć w nieskończoność. Czas nam na to nie pozwala. Wspomnijmy jeszcze tylko o legendarnej gościnności pierwszych chrześcijan, która zaoszczędzała każdemu znajdującemu się w podróży współbratu kłopotów i niebezpieczeństw nocowania w zajeździe. Jedyną formalnością, by wejść do zupełnie sobie nie znanego domu, była krótka wymiana zdań: „Jesteście wyznawcami Chrystusa?” — „Ja też!”, a lepiej jeszcze, jeżeli przybysz był w posiadaniu listu polecającego swojej wspólnoty.

Na wzmiankę bodajże zasługuje także żywa więź między Kościołami uwidoczniająca się w częstych podróżach o charakterze informacyjnym, w częstej wymianie korespondencji oraz w pomocy materialnej, której w razie nadzwyczajnych potrzeb jedne wspólnoty udzielały drugim. Wyróżniał się w tym zwłaszcza Kościół rzymski, który w II w. nazywano przewodniczącą miłości, jak gdyby chciano przez to powiedzieć: „Kościół, który przez swą miłość w pełni zasługuje na pierwsze miejsce w chrześcijaństwie”. Dionizy z Koryntu pisze do Rzymian takie oto słowa: Od samego początku istnieje u was zwyczaj czynienia dobrze wszystkim i na wszystkie możliwe sposoby. Wiele Kościołów w każdym mieście doznało waszej pomocy. Dzięki wam doznają ulgi i wsparcia bracia skazani na kopalnie.

W tym punkcie rodzi się pytanie: Skąd brano pieniądze na to wszystko? W II w. ich jedynym źródłem była spontaniczna miłość wiernych. Jak świadczą „Didascalia”, każdy dawał dobrowolnie to, co mógł, a niektórzy pozbawiali się w tym celu nawet rzeczy koniecznych. Najubożsi z własnej inicjatywy w niektóre dni pościli, by zaoszczędzone pieniądze dać wspólnocie dla jeszcze bardziej potrzebujących. Chrześcijanie byli świadomi tego, że obecność Ducha Świętego, w którym żyli, przezwyciężyła legalizm Starego Testamentu. Era niewoli wewnętrznej skończyła się, a jej miejsce zajęła rzeczywistość ludzi nowych, którzy dzielili się swymi dobrami nie dlatego, że tak nakazywało prawo, ale dlatego, bo popychała ich do tego wdzięczność za stokroć większe dobra, które otrzymali. Bogacz daleki od wynoszenia się zaczynał rozumieć, że i on jest dłużnikiem, a ubogi i wydziedziczony przekonywali się, że Bóg troszczy się o swoje najsłabsze dzieci. Składka tak rozumiana nie podkreślała różnic; przeciwnie, stawała się spoiwem, które wiązało „żywe kamienie” Kościoła, czyniąc z niego miejsce, w którym Bóg objawiał ludzkości swoją obecność i swoją miłość.