3. Okres tuż po nawróceniu był z jednej strony wielką łaską i miłosnym trwaniem w Bogu, a z drugiej wielką walką z dawnymi przywiązaniami. Pierwsze miesiące po owych szkolnych rekolekcjach były dla mnie czasem Pieśni nad pieśniami – czasem zakochania się w Bogu. Trudno tu mówić o jakichś mistycznych uniesieniach czy ekstazach. To były małe doświadczenia miłości Bożej. Wtedy z ogromną chęcią trwałem na modlitwie, czytałem Pismo Święte i żywoty świętych. Na nowej drodze moją mistrzynią stała się św. Faustyna Kowalska. Odczuwałem ogromny wewnętrzny pokój i ogarniającą mnie Miłość. To była Miłość przerastająca wszystkie dotychczas przeze mnie poznane.
Kiedy jednak wychodziłem z mojego wewnętrznego świata modlitwy do świata zewnętrznego, wszystko opadało. Zaczynała się szara rzeczywistość. Żyłem w dwóch światach. Coraz bardziej dostrzegałem kontrast pomiędzy „niebem” a „ziemią”, pomiędzy miłością, która wlewana mi była do serca, a miłością ludzką. Wszystko stawało się szare i liche. Pragnąłem wówczas na zawsze przejść do tej innej rzeczywistości. Być jedynie z Bogiem i Matką Najświętszą. Pamiętam rodziców i rodzeństwo, którzy nie wiedzieli, co się ze mną dzieje. Myśleli, że jestem w jakiejś sekcie, która „pierze mi mózg”. Ja jednak nie byłem w stanie wyjaśnić im, co czułem. Tak mijały miesiące…
Nastał czas przechodzenia z wiary „rodzinnej” do wiary „osobistej”. Może to wydawać się śmieszne, ale mimo uczęszczania na religię i ministrantury nie umiałem niektórych podstawowych modlitw. Uczyłem się więc ich od nowa. Wielką pomocą stała się dla mnie działająca przy mojej parafii katolicka grupa młodzieżowa. Jej zawdzięczam pogłębienie wiary. Ziarno, które wpada w ziemię, potrzebuje przecież odpowiednich warunków, by mogło wzrastać. Nowo nawrócony potrzebuje rodziny, wspólnoty i bratnich dusz, od których uczy się, jak żyć wiarą i jak postępować zgodnie z nią.
Przepełniony radością z otrzymanego nowego życia postanowiłem oddać je Bogu. Pół roku później przyjechał do mojej parafii pewien misjonarz i wtedy poczułem, że Bóg poprzez niego zaprasza mnie do służby. W ten sposób znalazłem się w zgromadzeniu misyjnym, by wzrastać i dzielić się otrzymaną od Boga miłością.
4. Rekolekcje ignacjańskie trwały dalej. Pierwszy tydzień był momentem przebaczenia i spowiedzi z całego życia, po którym nadeszło uczucie oczyszczenia, pokoju w sercu i pocieszenia. Z pomocą kierownika duchowego nabrałem zdrowego dystansu do mojej historii i powierzyłem ją Bogu. Nauki o lękach wzbudziły we mnie pragnienie większego stawiania im czoła, rozpoznawania uczuć i panowania nad nimi.
W drugim tygodniu moją uwagę skierowałem ku Jezusowi. Wołanie Króla rozważałem na kanwie własnego życia i powołania, którego nie mogę inaczej określić jak tylko słowami „dar i tajemnica”. Otrzymałem wówczas łaskę umocnienia w powołaniu i na nowo zrodziło się we mnie gorące pragnienie służenia Jezusowi tam, gdzie mnie pośle. Bardzo uderzyły mnie też refleksje o istocie Eucharystii. To był stosowny moment, by na nowo pogłębić jej tajemnicę. Bycie „pasterzem własnych myśli” – to wyrażenie usłyszane na jednej z konsyderacji głęboko zapadło mi w pamięć i często w drugim tygodniu do niego powracałem. Kluczowym tematem było jednak „rozeznawanie duchowe”, bardzo pomocne w prowadzeniu pogłębionego życia duchowego.
Po drugim tygodniu nadszedł „mały kryzys”. Środek lata, upalny czas, można by popływać albo pójść w góry, a ja tkwię tutaj z dala od tych przyjemności. Czułem małe zmęczenie, przede wszystkim dlatego, że przyjechałem na rekolekcje zaraz po obronie, a miesiące poprzedzające ją były bardzo pracowite. Chciałem jak najszybciej skończyć rekolekcje. Kryzys trwał jednak tylko chwilę. Kierownik duchowy przepisał mi na te zachcianki długie spacery. Takiego lekarstwa potrzebowałem. W Czechowicach-Dziedzicach jest bardzo duży ogród i możliwość wyjścia „na wioskę”, gdyż dom rekolekcyjny znajduje się na skraju miasta. Codziennie więc udawałem się nad stawy, podziwiając okoliczne pola pokryte dojrzewającą pszenicą, a idąc, zatapiałem się w modlitwę.
W pierwszym tygodniu byłem skoncentrowany na samym sobie. W drugim – po „przebaczeniu, oczyszczeniu i zostawieniu” – moja uwaga zaczęła się coraz bardziej zwracać ku Jezusowi. Natomiast w trzecim i czwartym tygodniu skoncentrowałem się na męce Chrystusowej i Jego Zmartwychwstaniu. Po kilku dniach kontemplowania cierpienia, męki i śmierci Chrystusa najgłębszym przeżyciem było smakowanie radości Zmartwychwstania. Przejście od cierpienia do radości.
W czwartym tygodniu zdałem sobie na nowo sprawę z mocy i ogromnego potencjału, jaki kryje w sobie Zmartwychwstanie Jezusa. Patrząc przez pryzmat Zmartwychwstania naszego Pana, dostrzegłem, że i my mamy swoje małe z martwych powstawanie. Zawsze tam, gdzie w sytuacji bezsilności, zniewolenia i ucisku rozlewa się łaska, ma miejsce zmartwychwstanie. Bóg jest Bogiem żywym. Potrafi On wyprowadzić człowieka ze ślepego zaułka, w którym się znalazł.
Na koniec muszę przyznać „po ignacjańsku”, że „smakowało”, i to nawet bardzo. Trzydziestodniowe rekolekcje są doprawdy godne polecenia. Po powrocie z Ćwiczeń duchownych zdałem sobie sprawę, że były to prawdziwe manewry. Manewry, które stały się zachętą, by ćwiczyć dalej.