„Wiemy też, że Bóg z tymi, którzy Go miłują, współdziała we wszystkim dla ich dobra, z tymi, którzy są powołani według Jego zamysłu.”
Rz. 8. 28
Moją osobistą drogę do Boga rozpocząłem bardzo wcześnie, bo w wieku siedmiu lat. Wtedy to usłyszałem na kazaniu dla dzieci w mojej parafii, że aby zostać zbawionym należy świadomie podążać za Chrystusem. Kapłan dodał również, że jako dzieci powinniśmy stale się nawracać i starać się czynić dobro. W tamtym momencie nie zdawałem sobie sprawy, że autentyczne stawanie przed Bogiem wymaga zaparcia się samego siebie, a co się z tym wiąże, podejmowania codziennie własnego krzyża. Nie rozumiałem, co to może oznaczać konkretnie w moim życiu. Jednak pragnienie poznania Boga, pragnienie jego naśladowania, było silniejsze. Dlatego też dokonałem wyboru, aby stale iść za Chrystusem.
Pan Bóg potraktował poważnie moją dziecięcą deklarację i zaczął nade mną intensywnie pracować. Nie byłem dzieckiem łatwym. Szybko okazało się, że nie umiem współpracować z innymi rówieśnikami. Moje przekonania oraz sposób bycia były nie do zaakceptowania przez innych. Nie wstydziłem się swojej wiary, ale bolało mnie to, że bardzo łatwo popadałem w konflikty. Przez to czułem się nieakceptowany i odrzucany przez rówieśników. Jedyną nadzieją dla mnie był Bóg, którego nieustannie bombardowałem prośbami o zmianę mojego życia. W międzyczasie zostałem ministrantem, a później członkiem ruchu Światło-Życie oraz Wspólnoty Krwi Chrystusa. Droga ta pozwoliła mi zbliżyć się do Chrystusa oraz uporządkować swoje życie. W głębi serca czułem się jednak nieszczęśliwy. Błagałem Boga, aby uwolnił mnie z poczucia winy i niespełnionego życia.
W połowie liceum (1991 rok) poznałem ruch Odnowy w Duchu Świętym. Podczas wakacji pojechałem na swoje pierwsze rekolekcje charyzmatyczne. Wierzyłem bowiem, że jedynie Jezus może zmienić moje życie. Nastawiałem się jednak głównie na nadzwyczajne dary Ducha Świętego. Na szczęście nie było to problemem dla Jezusa. Postawił On na mojej drodze dojrzałych chrześcijan, a wśród nich mojego obecnego przyjaciela, który przygotował mnie do modlitwy o uzdrowienie wewnętrzne. Nie oczekiwałem magicznych zmian w moim życiu, jednak to co mnie spotkało, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Po rekolekcjach, w nowym roku szkolnym, czułem, że się narodziłem na nowo, stałem się otwarty na innych, nie byłem już skoncentrowany tylko na sobie. Czułem się szczęśliwym i pragnąłem to szczęście przekazywać innym. Wydawało mi się, że moja przyszłość stoi przede mną otworem i od tej pory nic złego nie może mi się przytrafić. Wierzyłem, że Bóg jest ze mną i z optymizmem patrzyłem w przyszłość.
Pan Bóg prowadził mnie drogą jasną i pewną. Z powodzeniem zdałem maturę i zdecydowałem się na drogę świecką. Dostałem się na studia do Wrocławia, gdzie aktywnie włączyłem się we wspólnotę charyzmatyczną. Czułem, że to jest to, że Jezus mi błogosławi, jednak nie rozumiałem do końca co może znaczyć dla mnie osobiście zaparcie się samego siebie i podążanie za Chrystusem drogą krzyża. Bóg jednak dopuścił w moim życiu trudne doświadczenia i rzeczywistość krzyża stała się wkrótce moją codziennością.
Po drugim roku studiów bardzo pragnąłem rozwijać się w służbie Bogu, a ponieważ otrzymałem talent muzyczny, próbowałem służyć tym darem we wspólnocie . Jednak nie ustrzegłem się od błędów i grzechów w tej dziedzinie. Szybko doszło do konfliktu na tym tle, ponieważ okazało się, że nie tylko ja chciałem być animatorem muzycznym. Nie chciałem spierać się o pierwszeństwo do tej posługi i obrażony na współ-siostrę zdecydowałem się wycofać z posługi i wspólnoty. Stwierdziłem, że skoro nie mogę w pełni realizować się w grupie modlitewnej, to znajdę sobie inne środowisko do realizacji własnych celów. Teraz z perspektywy czasu wiem, że była to błędna decyzja podyktowana grzechem pychy. Szybko zaangażowałem się na uczelni w samorząd studencki-zostałem członkiem Senatu Uniwersytetu, rady Wydziału Filologicznego. Zapisałem się również do Dolnośląskiej Szkoły Młodych Polityków. Wydawało mi się, że w ten sposób również mogę osiągnąć zbawienie. Nie dopuszczałem do siebie głosu sumienia, który mówił mi, że to nie jest moja droga do świętości. Oczywiście droga służby społecznej wcale nie musi być zła, ale kwestię powołania do niej jak do każdego innego powołania Bożego należy rozpatrywać indywidualnie. Moje sumienie wzywało mnie do nawrócenia i do pójścia za Chrystusem, który potrafił odrzucić pokusy diabła po czterdziestodniowym poście na pustyni. Nie umiałem jednak zrezygnować z własnej „wielkości”. Okłamywałem się, że mogę się w pełni realizować w polityce, pomimo tego, że w głębi serca czułem się nieszczęśliwy.
Próbowałem nadal zagłuszać swoje sumienie i aby to czynić skutecznie obciążyłem się jeszcze bardziej dodatkowymi obowiązkami. Biorąc pod uwagę, że po drugim semestrze trzeciego roku studiów czekał mnie egzamin licencjacki, więcej czasu musiałem poświęcić na naukę. Niestety mój organizm tego nie wytrzymał. Zacząłem mieć coraz większe problemy ze snem, z wypoczynkiem i z koncentracją. Moje przygotowania do egzaminu stały w miejscu. Efekt był taki, że w pierwszym terminie oblałem część ustną licencjatu. We wrześniu jakimś cudem zdałem poprawkę, ale fizycznie i psychicznie nie byłem zdolny do kontynuacji studiów.
Ponieważ ja sam oraz moi rodzice starali się zaradzić narastającym problemom, zwróciliśmy się o pomoc do lekarza psychiatry. Doktor zdiagnozował chorobę psychiczną-zespół paranoidalny. Diagnoza była dla mnie wyrokiem. Zacząłem pytać się, dlaczego ja, tak bardzo oddany Bogu, stałem się chory psychicznie? Oczywiście docierało do mnie, że mój stan jest efektem mojego grzechu, jednak nie czułem się dobrze w całej tej sytuacji. Zacząłem stawiać sobie szereg pytań, dlaczego Bóg na to pozwolił? Jak ma wyglądać od tej pory moje życie z Bogiem, moja wiara? Czy nadal mogę aktywnie uczestniczyć w życiu Kościoła? Czy mogę uczestniczyć w życiu sakramentalnym? Cała ta sytuacja była dla mnie bardzo upokarzająca. Jednak Bóg zaczął z mojego grzechu wyprowadzać dobre rzeczy. Zdałem sobie sprawę, że do tego stanu doprowadziła mnie chęć bycia w centrum, mój egocentryzm. Zacząłem rozumieć, że być może moja choroba stanie się dla mnie szansą na zbawienie. Nie w sposób jaki sobie zaplanowałem, ale przy udziale łaski Bożej.
Bóg bowiem nie opuszczał mnie. Moi wierni przyjaciele nieustannie modlili się w mojej intencji, a ja z biegiem czasu wracałem do równowagi psycho-fizycznej. Mój stan na tyle się poprawił, że po dwóch latach wróciłem na studia magisterskie oraz zdecydowałem się wejść w duszpasterstwo akademickie, gdzie działała również akademicka grupa Odnowy w Duchu Świętym. Tam mogłem świadomie uczestniczyć w diakonii muzycznej i rozwijać swój talent i pragnienie służby Bogu. Wtedy okazało się też jasne, że moja choroba wyklucza powołanie kapłańskie, dlatego zapragnąłem założyć rodzinę, aby w ten sposób w pełni służyć Bogu. Nie widziałem się bowiem w samotnym życiu.
Na wakacyjnych rekolekcjach akademickich poznałem moją przyszłą żonę Kasię. Szybko nawiązaliśmy kontakt i po kilku miesiącach wiedziałem, że się zakochałem. Od początku chciałem budować na prawdzie i dlatego zdecydowałem się, aby wprowadzić moją ukochaną w moje problemy. Kasia przyjęła moją informację spokojnie. Z czasem powiedziałem również jej rodzicom o mojej przeszłości psychiatrycznej. Nie stanowiło to dla rodziny problemu, więc zaczęliśmy dążyć do małżeństwa. Po dwóch latach znajomości wyznaczyliśmy datę ślubu. Wierzyliśmy, że pomimo zagrożeń choroby, poradzimy sobie z ewentualnymi problemami. Moje leczenie przebiegało bowiem bardzo dobrze i można było mieć nadzieję, że choroba będzie pod kontrolą.
Po ślubie zamieszkaliśmy na Górnym Śląsku. Moja żona pracowała w aptece. Byliśmy w dobrej sytuacji, ponieważ mogliśmy skorzystać z mieszkania służbowego. Niestety popełniłem kolejny grzech, który doprowadził mnie do katastrofy na własne życzenie. Ponieważ bardzo chciałem normalności, nie do końca pogodziłem się z tym, że powinienem brać leki raczej do końca życia. Leczenie trwało już pięć lat, dlatego uczepiłem się zasłyszanej gdzieś opinii, że jeżeli po kilku latach nie będzie niepokojących objawów, można spróbować leki odstawić. Czułem się na tyle pewnie, że bez konsultacji ze swoim lekarzem zacząłem odstawiać leki na własną rękę. Wierzyłem, że choroba mnie już nie dotyczy.