Mniej więcej po pół roku ograniczania dawki leków moi bliscy zaczęli dostrzegać niepokojące objawy. Coraz mniej spałem i jadłem. Zacząłem doświadczać na twarzy mimowolnych tików. Do tego w mojej głowie kotłowało się mnóstwo myśli, różnych irracjonalnych pomysłów. Moja żona oraz rodzice błagali mnie, abym wrócił do leków. Ja jednak już wtedy kompletnie nie kontrolowałem swojego zachowania i zdecydowanie sprzeciwiałem się braniu leków. Żona skrajnie wyczerpana postawiła mi ultimatum, że albo będę się leczył, albo mam się wyprowadzić. Wybrałem tą drugą możliwość.
Nie wróciłem jednak do rodziców, ale zdecydowałem się, aby pojechać do Częstochowy. Wybrałem duchową stolicę Polski, ponieważ symbolika miejsca pozwalała mi mieć nadzieję, że Często-chowa, że Maryja schowa mnie w swoim domu i pozwoli na znalezienie tam pracy. Uważałem bowiem błędnie, że moje problemy wynikają nie z braku leków, ale z powodu bezrobocia. Moi bliscy bardzo cierpieli z mojego powodu. Rodzice usilnie mnie błagali, abym skorzystał z pomocy lekarza, abym udał się do szpitala psychiatrycznego. Ja jednak odrzucałem wszelką proponowaną mi pomoc. Szukając pracy docierałem w różne miejsca, np. do Akademii Polonijnej, do hotelu Mercure-Patria, do przedstawicielstwa OVB. Ludzie jednak z czasem orientowali się, że coś ze mną jest nie tak i trzymali do mnie zrozumiały dystans.
Pomimo ostrego stanu choroby i mojego obłędu, wiem, że wtedy Bóg był bardzo blisko mnie. Często nawiedzałem Częstochowskie Sanktuarium, gdzie uczestniczyłem w Eucharystii czy adoracji Najświętszego Sakramentu. Korzystałem również ze spowiedzi świętej. Bardzo dobrze pamiętam szczególnie jedną spowiedź, kiedy to zakonnik powiedział mi, abym nadal korzystał z sakramentów, że w ten sposób będę bezpieczny. Służby porządkowe były wobec mnie nieufne, co było zrozumiałe, nie wiedząc, czego się można po mnie spodziewać. Jednak wtedy to do mnie nie docierało. Ja sam widziałem w sobie wielki głód Boga, w którym dostrzegałem swoją jedyną nadzieję.
Pierwsza rocznica ślubu zastała mnie w Częstochowie. Ponieważ udało mi się dotrzeć na szkolenie OVB, postanowiłem odwiedzić żonę z radosną wiadomością, że mam pracę. Byłem już tak upodlony, że nie zdołałem dotrzeć do małej miejscowości, w której mieszkała żona, ale trafiłem do zajazdu pod Częstochową, gdzie spędziłem w poczekalni noc. Wracając nad ranem do Częstochowy, zgubiłem moje dokumenty i skrajnie wyczerpany wróciłem do miasta. Byłem już tak upodlony, że w rozpaczy zadzwoniłem do ojca, który przyjechał do Częstochowy i zabrał mnie do żony. Następnego dnia rankiem pojechałem na Dolny Śląsk do szpitala psychiatrycznego. Dzięki Bogu lekarz, który mnie zobaczył, natychmiast mnie przyjął na oddział.
Tym razem nie było wątpliwości co do diagnozy-schizofrenia paranoidalna. Po około miesiącu wyszedłem ze szpitala i za zgodą żony wróciłem na Górny Śląsk. Ponieważ szybko znalazłem pracę, sytuacja zaczynała się na nowo klarować. Niestety nie byłem jeszcze wtedy w pełni gotowy, aby podjąć odpowiedzialność za finansowe utrzymanie rodziny. Byłem wypalony psychicznie i dlatego po pięciu dniach nowej pracy zwolniłem się na własne życzenie. Żona tego już nie wytrzymała i poprosiła, abym się wyprowadził do rodziców…
Po pół roku żona wniosła sprawę do sądu biskupiego i cywilnego o stwierdzenie nieważności zawartego przez nas małżeństwa. Było to dla mnie kolejnym szokiem. Moja gotowość podjęcia na nowo odpowiedzialności za rodzinę spotkała się ze zdecydowanym sprzeciwem ze strony żony. Kasia nie wierzyła, że mogę na nowo podnieść się z choroby i być obliczalnym małżonkiem. Sądy przychyliły się do jej wniosku i stwierdziły nieważność naszego małżeństwa. O ile z chorobą się pogodziłem, o tyle z decyzją byłej żony długo nie mogłem się oswoić. Pytałem Boga, Panie przecież budowaliśmy na prawdzie, przecież tyle lat Ci służę- przecież zawsze byłem blisko Ciebie, jakie daję świadectwo swojej wiary jako chrześcijanin? Nie znajdowałem odpowiedzi na moje cierpienie. Potrzebowałem kilku lat, aby poradzić sobie z trudną rzeczywistością po ostrym stanie schizofrenii.
W ciągu tych kilku ostatnich lat musiałem dojrzeć do swojej choroby. Dotarło do mnie, że tym razem nie będzie już odwrotu od leków, że jest to jedyna słuszna droga, którą muszę podążać. Zrozumiałem, że będąc posłusznym lekarzom, jestem posłuszny Bogu. Cały czas modliłem się, aby Pan pozwolił mi na nowo wyjść z dołka po ostrym stanie choroby. Potrzebowałem siedmiu lat, aby uświadomić sobie, żeby odbić się od dna i całą swoją ufność położyć w Bogu, który troszczy się o moje życie. Bóg pozwolił mi wyjść z choroby, co więcej, pomimo swojego krzyża-schizofrenii, wróciłem do wspólnoty Odnowy w Duchu Świętym, gdzie jestem animatorem muzycznym. Jestem świadomy zagrożeń schizofrenii, dlatego jestem krytycznie nastawiony do mojego posługiwania na przykład charyzmatem proroctwa. Jednak nie jest to dla mnie problemem. Czuję się kochany przez Boga i zaakceptowany przez lidera, który zna całą moją sytuację. Korzystam również z kierownictwa duchowego, co pozwala mi obiektywnie spojrzeć na swoje życie. Obecnie żyję i pracuję w Warszawie i od trzech lat sam się utrzymuję. Rzeczywistość choroby mnie oczywiście nie opuściła, uważam jednak obecnie, że jest to dla mnie Boże błogosławieństwo. Choroba pozwala mi zostawić centrum mojego serca dla Chrystusa. Wiem, że nie ma dla mnie miejsca w polityce i raczej w businessie również nie. Wiem jednak, że Bóg czuwa nade mną i nawet jeśli doświadczę jeszcze nawrotu choroby, to będąc posłusznym lekarzom, poradzę sobie z tym problemem. Wiem, że chcę codziennie podejmować swój krzyż, którym jest moja schizofrenia. Jestem głęboko przekonany, że całe życie i cała wieczność jeszcze przede mną. Ufam, że ofiara Jezusa na krzyżu zgładziła również moje grzechy, jakie przy okazji choroby popełniłem…
Jezu, powiedziałeś, że jeśli ktoś chce Cię naśladować, musi zaprzeć się samego siebie i brać swój krzyż… Jezu świadomie przyjmuję krzyż schizofrenii. Niech będzie Twoja wola, amen.