Rekolekcje parafialne. Podczas ogłoszeń ksiądz zaprasza na kolejne nauki: dla małżeństw, dla narzeczonych, dla młodzieży, dla studentów, dla osób stanu wolnego żyjących samotnie… Świetnie. Słucham i zastanawiam się, do jakiej grupy mam się podpiąć? Gdzie znajdę słowa krzepiące dla mnie?
Rekolekcjonista głośno akcentuje: Rozwód to tragedia chrześcijanina, to wielkie zło wyrządzone współmałżonkom i dzieciom. Bolało. Ale się z tym zgadzam. Myślę tak samo. Niestety, stało się. Mąż mnie opuścił, jestem sama z dzieckiem. I jak tu o sobie myśleć? Jestem stanu wolnego czy nie? Dla jednych tak, dla innych nie. Dla siebie – też nie. Nauka rekolekcyjna dla małżeństw jest w moim przypadku nieaktualna. Więc kim jestem? Kim jestem dla tego zgromadzenia? Wyrzutkiem? Trędowatą? Pod koniec homilii rekolekcjonista nie odpuszcza: Rozwodnik nie ma prawa przystępować do sakramentu Eucharystii, nie może przyjmować Komunii świętej! Czuję, jak krew napływa mi do głowy, serce wali z przejęcia jak młotem, w oczach pojawiają się łzy. Jestem paralitykiem, który nie potrafi się w tej chwili poruszyć. Msza trwa nadal. Nadchodzi moment Komunii św. Ostatkiem sił wstaję z ławki i zmierzam w kierunku kapłana. Czuję na sobie wzrok kilku znajomych. Zgorszenie? Mogę czy nie mogę? Zawirowanie lęku sprawia, że obawiam się, czy kapłan czasem nie odmówi mi komunikantu. Podał. Grom z jasnego nieba nie spadł na mnie, chociaż wracając, czuję na sobie niechciane i zgłupiałe spojrzenia tych, co mnie znają. Dotarłam na swoje miejsce bliska omdlenia. Klęczę w dziękczynieniu, a spokój powoli ogarnia mnie całą. Czemu tak się przejęłam? Przecież wiem, że mogę! Mogę przyjąć Komunię św., bo nie jestem w stanie grzechu ciężkiego, nie weszłam w nowy związek…
Spłycenie tematu do tego, że każdy rozwodnik (rozwódka) odcina się sam od Kościoła, jest głęboko raniące. Wiele kobiet i mężczyzn po rozwodzie, słysząc takie interpretacje, traci nadzieję na duchowy wzrost, traci chęć do trwania przy sakramentach świętych. Jeśli zostałam porzucona i zostawiona przez męża, lecz nie jestem z innym mężczyzną, mam pełne prawo do korzystania ze wszystkich sakramentów. To one wzmacniają nas do tego, by dalej normalnie żyć.
Nie przykleiłam sobie etykietki z napisem „rozwódka”. Żyję zwyczajnym życiem. Zajmuję się dzieckiem, domem, pracą, hobby. Nie słyszę, na szczęście, tego niefortunnego zdania: Ułóż sobie wreszcie życie! Moje życie jest ułożone! Jest takie, jakie jest. Całe w rękach Boga. Czy On powiedział: Bez męża/żony nie możesz żyć? Wręcz przeciwnie, pragnie ściągnąć z nas troski, mówiąc: Starajcie się naprzód o królestwo Boga i Jego sprawiedliwość, a wszystko będzie wam dodane (Mt 6, 33). A także: Nie troszczcie się więc zbytnio o jutro, bo jutrzejszy dzień sam o siebie troszczyć się będzie (Mt 6, 34). Nie ma powodu przejmować się tym, że nasi znajomi postrzegają nasze życie jako nieszczęście, z którego musimy jak najszybciej wyjść. Czasem nawet niektórzy chrześcijanie idą na kompromis z Bożym prawem, namawiając nas: Szkoda, żebyś zmarnowała życie, znajdź sobie kogoś. Czyż nie jest to kuszenie z litości do stanu permanentnego grzechu?
Niestety, nie spotykamy w takich sytuacjach na swoich drogach ludzi, którzy nas skierują ku nadziei, ku przyjaźni z Bogiem. Brak duchowej opieki dla tych, którym z różnych przyczyn małżeństwo się rozpadło, lecz chcą trwać przy Bogu, jest ogromną luką Kościoła. Wiele osób jest spragnionych wiary, nadziei i miłości. Należą też do nich rozwodnicy. Nie znalazłam w swoim mieście, przy kościołach i parafialnych wspólnotach, żadnej informacji, która skierowałaby mnie w takie dobre ręce. A przecież Bóg umiłował każdego człowieka i przyszedł do tych, co się źle mają (Mt 9, 12). Nie ma zbyt dużo rozwodników na Mszy świętej. Rezygnują z życia sakramentalnego. Dlaczego? Jeśli rozwód jest dramatem, to Chrystus chce udzielić sił, dać nadzieję, podnieść na duchu, ukazać nowe możliwości, nową drogę… na której On będzie z każdym, kto chce przy Nim wytrwać. Mówi Pismo Święte: On leczy złamanych na duchu (Ps 147, 3) i A tego, co do Mnie przyjdzie, nie wyrzucę precz (J 6, 37). Odejście jednego współmałżonka (do innej lub innego) jest w pewnym sensie jego duchową śmiercią. Zostaję tym samym automatycznie „duchową wdową”. A Pan chroni sierotę i wdowę (Ps 146, 9). Bóg zawsze stawał po stronie słabych i opuszczonych, niesłusznie oskarżonych i zranionych. Dlaczego więc w przypadku niechcianego rozwodu miałoby być inaczej? Jeśli Bóg z nami, któż przeciwko nam? (Rz 8, 31). Jako chrześcijanie, dzieci Boże, należymy do Boga, który jest miłością (1 J 4, 16). Dlatego mówi: Bo góry mogą ustąpić i pagórki się zachwiać, ale miłość moja nie odstąpi od ciebie… (Iz 54, 10). Bóg jest żywy i działający także dziś, także w życiu samotnych z powodu rozwodu.
On uwalnia serce od bólu, rozpaczy i zniechęcenia, daje siły duchowe i fizyczne. Chrystus udziela łaski koniecznej do dalszego życia. Od Niego pochodzi też, niezrozumiała dla wielu ludzi, siła przebaczenia.
Jeśli rozwód (z różnych przyczyn) stał się naszym udziałem, nie warto tracić nadziei. Trzeba próbować wytrwać przy Słowie, dać Bogu szansę, by odmienił nasze życie, odmienił je według swojej woli. Nasz Pan jest większy i mocniejszy od wszelkich ludzkich dramatów. Życie w przyjaźni z Bogiem jest więcej warte niż „układanie go sobie na nowo”. Bóg jest hojny, daje więcej niż się spodziewamy, przywraca spokój duszy i serca, obdarza nas pełnym ciepła i zrozumienia uśmiechem. Warto Mu zaufać, zwłaszcza gdy zwyczajne marzenia o pełnej miłości rodzinie rozpadają się w gruzy. Bóg nawet z każdej tragedii potrafi wyprowadzić wiele dobra.
Nie wyczerpała się litość Pana, miłość nie zgasła (Lm 3, 22) i może się okazać, że Bóg pragnie, abyśmy wykonali wiele dobrych, a przygotowanych właśnie dla nas czynów, że pomoże nam przejść przez życie, zostawiając „świętą woń”.
Skoro jestem już sama, spróbuję posłuchać… Posłuchać nie głosów huczącego świata, lecz Boga, który może odezwać się do mnie tymi słowami: Zaiste, jak niewiastę porzuconą i zgnębioną na duchu, wezwał cię Pan! (Iz 54, 6a).