Reklama

Jednym z podstawowych, bardziej czy mniej jasno formuło­wanych założeń współczesnej kultury zachodniej jest przekonanie, że Bóg nie ingeruje (nie może ingerować) bezpośrednio w materialny świat, w ludz­ką historię. Rządzą się one bowiem swoimi ścisłymi prawami, których pozna­nie jest domeną nauk empirycznych, a te z kolei nie znajdują miejsca dla boskich interwencji. Jednak chrześcijanie wierzą, że Bóg raz przynajmniej w historię zaingerował – w osobie i życiuJezusa z Nazaretu.

 „Gdy Żydzi żądają znaków, a Grecy szukają mądrości, my głosimy Chrystusa ukrzyżowanego, który jest zgorszeniem dla Żydów, a głupstwem dla pogan, dla tych zaś, którzy są powołani,(…) Chrystusem, mocą Bożą i mądrością Bożą” (1Kor 1,22-24).

Już prawie dwa tysiące lat upłynęło od chwili, kiedy powyższe słowa zo­stały skreślone. I zdaje się, że niewiele się zmieniło: może nieco tylko powo­dy, dla których Jezus jest dla jednych głupstwem, dla innych zgorszeniem.

 Także od wieków niezmiennie na barkach chrześcijan spoczywa ogrom­na odpowiedzialność: przejęcia, wiernego wyrażenia w kategoriach własnej kultury i przekazania światu Dobrej Nowiny o Jezusie. Myślę jednak, że na­wet jeśli będziemy to czynić w sposób jak najbardziej otwarty na współczes­ną kulturę, zrozumiałym językiem, nie uda nam się uniknąć co najmniej trzech poważnych „zgorszeń”.

 

Zgorszenie pierwsze: Duch nauczy i przypomni (albo: przechowaliśmy wiernie wizerunek Jezusa)

Być może do wielu zgorszeń i nieporozumień narosłych wokół postaci Jezu­sa nie doszłoby, gdyby ktoś wyposażony w kamerę zarejestrował minuta po minucie Jego publiczną działalność. Albo gdyby On sam pozostawił po sobie – najlepiej odręcznie napisany – traktat na temat własnej osoby i misji.

Niestety. Jezus nic nie napisał, a jedynym dostępnym „rejestratorem” Jego posłannictwa była pamięć uczniów. Wszystkie najstarsze dokumenty mówiące o Nim obszerniej (chodzi zasadniczo o Nowy Testament) zostały wytworzone przez wierzących, którzy odkryli w Jezusie Pana i Mesjasza, i mają charakter nie tyle opisów historycznych (zwłaszcza w dzisiejszym rozumieniu tego pojęcia), ile raczej świadectw o doświadczeniach, w któ­rych istotną rolę odgrywała wiara.

Wydarzenia opowiedziane w Ewange­liach często stanowią tło czy pretekst do prób wypowiedzenia sensu życia i misji Jezusa oraz określenia Jego najgłębszej tożsamości i jako takie wzy­wają czytelnika do udzielenia własnej odpowiedzi wiary.

Taki charakter źródeł jest nie lada wyzwaniem dla umysłów ukształtowa­nych w duchu krytycznego myślenia o dziejach. Rozbiły się o wszystkie dotychczasowe próby precyzyjnej rekonstrukcji czysto historycznej biografii Jezusa, i to niezależnie od tego, czy podejmowane były na gruncie chrześ­cijańskim, czy też usiłowały zachować „światopoglądową neutralność”.

Po prawie dwóch wiekach badań tego typu konsensus badaczy ma zde­cydowanie minimalistyczny charakter i ogranicza się do stwierdzenia ży­dowskiej tożsamości, przybliżonych dat narodzin, publicznej działalności i śmierci na krzyżu, głównych linii nauczania (szczególnie przypowieści) oraz tego, że krótko po Jego śmierci najbliżsi uczniowie zaczęli utrzymy­wać, że powstał z martwych.

Chcąc dowiedzieć się czegoś więcej o Jezusie, musimy więc albo za­ufać którejś z nowożytnych rekonstrukcji „historycznych” (ryzykując, że do­wiemy się więcej o przekonaniach autora niż o Jezusie), albo zaufać do­świadczeniu autorów Nowego Testamentu, podążyć za ich myślą i wiarą (w czym krytyczna egzegeza jest niezwykle pomocna).

Jeśli wybierzemy drugą z możliwości, czeka nas kolejne wyzwanie. Otóż świadectwo Nowego Testamentu daje wyraz bardzo wczesnego etapu refleksji nad postacią Jezusa i tym samym pozostawia bez odpowiedzi mnóstwo pytań, inne natomiast prowokuje różnorodnością wykorzystanych obrazów i pojęć. W konsekwencji w kolejnych pokoleniach chrześcijan po­jawiały się rozbieżne interpretacje tożsamości Jezusa, z których część zo­stała przez wspólnoty odrzucona jako fałszywe.

W najważniejszych sporach (dotyczących boskości jako takiej oraz rela­cji bóstwa i człowieczeństwa w Chrystusie – do tych kwestii powrócę póź­niej) rozstrzygnięcia zapadały na soborach powszechnych. Chrześcijanie są przekonani, że decyzje te podejmowane były w tym samym Duchu, w jakim zapisane zostało świadectwo Nowego Testamentu. Innymi słowy – że stanowią wyraz tego samego doświadczenia, które nieprzerwanie jest udziałem wspólnoty wierzących, a tym samym wiernie oddają istotę tożsa­mości Chrystusa, mimo że posługują się odmiennymi – głównie metafizycznymi – kategoriami.

Zatem zarówno orzeczenia dogmatyczne, jak i ich póź­niejsze teologiczne rozwinięcia nie tylko nie zafałszowały obrazu Jezusa, ale dzięki ciągłości żywego doświadczenia wiary pozwoliły na wierne jego zachowanie w zmieniających się kontekstach kulturowych, w jakich rozwi­jało się chrześcijaństwo.

 

Jako chrześcijanie twierdzimy więc z uporem, że – po pierwsze – Nowy Testament zachował wiarygodne świadectwo o Jezusie, zaś – po drugie – jego wiernego odczytania można dokonać jedynie przy uwzględnieniu inter­pretacji i rozstrzygnięć, jakie dokonywały się w Kościele w późniejszych wiekach – dotyczy to przede wszystkim ustaleń wielkich soborów pierwsze­go tysiąclecia. Innymi słowy, ostrzej jeszcze artykułując tezę, która wciąż chyba jest powodem zgorszenia w pluralistycznym świecie: twierdzimy, że rzetelny i wiarygodny obraz Jezusa przechowywany jest przez chrześcijan (w postaci zarówno doktryny, jak i doświadczenia) i że wyłącznie w ramach tej tradycji możliwe jest owocne poszukiwanie nowych jego interpretacji, lepiej uwzględniających kategorie myślowe współczesnej kultury.
 

Zgorszenie drugie: znam Ojca (albo: Boga prawdziwie poznajemy w Jezusie)

Zgorszenie „historyczne”, o którym mówiłem dotąd, ma zdecydowanie no­wożytny rodowód. Pora teraz wrócić do prawdopodobnie najbardziej pier­wotnego zgorszenia, jakie wywoływały niektóre dominanty treści i stylu na­uczania Jezusa.

Z jednej strony, wpisywało się ono doskonale w tradycję wiary Izrae­la – jako syn narodu żydowskiego Nazareńczyk głosił nadejście czasu wypełnienia się obietnic, jakie Bóg złożył przodkom. Dlatego postrzegany był przez niektórych jako kolejny prorok, przez innych jako „Rabbi”- na­uczyciel i interpretator żydowskiego prawa. Z drugiej strony, coś Go jednak zdecydowanie odróżniało. Podczas gdy prorocy przemawiali wyłącznie w imieniu Boga, a rabini wykładali już spisane Boże słowo, w ustach Jezusa pojawiało się niesłychane „słyszeliście również, że powiedziano przodkom (…). A Ja wam powiadam” (Mt 5, 21n).

Nie dość, że ośmielał się modyfikować sięgające Mojżesza tradycje, to jeszcze czynił to swoim własnym autorytetem! Takie zachowanie budziło zdumienie tłumów – „uczył ich bowiem jak ten, który ma władzę, a nie jak ich uczeni w Piśmie” (Mt 7, 29), ale też gniewne reakcje i oskarżenia o bluźnierstwo, które bodaj najostrzej odnotowuje Ewangelia Jana: „Nie chcemy Cię kamienować za dobry czyn, ale za bluźnierstwo, za to, że Ty będąc człowiekiem uważasz siebie za Boga” (J 10, 33).
Jezus zresztą bynajmniej nie ułatwiał akceptacji takiego stylu naucza­nia, uchylając się wyraźnie od jasnego określenia własnej tożsamości.

To na słuchaczach spoczywał ciężar ostatecznej interpretacji – to co widzą i słyszą („niewidomi wzrok odzyskują, chromi chodzą, trędowaci doznają oczyszczenia i głusi słyszą; umarli zmartwychwstają, ubogim głosi się Ewangelię” – Łk 7, 22), powinno im wystarczyć do odkrycia, że to w Nim „przybliżyło się Królestwo Boże”.

Główny nurt nauczania Jezusa skoncentrowany był właśnie na tej nowi­nie. O Królestwie opowiada zdecydowana większość przypowieści, które najpewniej były ulubionymi przez Jezusa formami przekazu. Królestwo to „przestrzeń” panowania Boga nad światem. Nie posługuje się jednak ziem­skimi potęgami, lecz raczej zasadza się na przemianie ludzkich serc. Pano­wanie to już nadeszło wraz z Jezusem, przez Niego się ujawnia, ale jedno­cześnie jest jeszcze sprawą przyszłości – ma wzrastać aż do dnia sądu, w którym Bóg ostatecznie usunie zeń wszystkie domieszki zła.

 

Obraz Królestwa Bożego opiera się na reinterpretacji starotestamental­nego wizerunku Boga. W centrum Jezusowego nauczania znajdują się wąt­ki obecne wprawdzie już w nauczaniu prorockim, aczkolwiek drugorzędne w ówczesnej teologii żydowskiej – oto Bóg jest przede wszystkim zatroska­ny o grzeszników, o usuniętych na margines Izraela. Im ofiaruje swoją mi­łość i przebaczenie, jeśli tylko będą chcieli je przyjąć.

Bóg Jezusa oczekuje od człowieka nie tyle rytuału i ofiar, nie tyle skru­pulatnego przestrzegania religijnego prawa, ile przylgnięcia sercem i odpowiedzi miłością na Jego uprzedzającą miłość. Te pierwsze nabierają sensu i znaczenia jedynie wtedy, jeśli stanowią wyraz żywego związku z Bogiem. Jego intensywności zaś nie można mierzyć wyłącznie częstotliwością prak­tyk religijnych – musi znajdować wyraz w miłości bliźniego.

Człowiek, bliźni, musi znajdować się w centrum religijnego zaintereso­wania i troski, zarówno poszczególnych osób, jak i wspólnoty wierzących. Przy czym Jezus radykalnie rozszerza pojęcie bliźniego: już nie związki krwi, religii czy rasy wyznaczają obszar obowiązywania przykazania miłości – sięga ono aż do nieprzyjaciół.

Musi więc obejmować każdego człowieka, bo polega w istocie na naśla­dowaniu miłości samego Boga, która nikogo nie omija ani nie wyklucza. Miłość nie może też oglądać się na koszty: pójście za Jezusem oznacza gotowość poświęcenia „wszystkiego”. I właściwie dopiero Jego śmierć po­kazała, że nie chodzi tylko o czas czy rzeczy, ale o ofiarę z życia samego: „nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyja­ciół swoich” (J 15, 13).

Sprostanie tak wielkim wyzwaniom zdaje się przekraczać ludzkie możli­wości. Jezus musiał mieć tego świadomość także dlatego, że uczniowie nie ukrywali przed Nim swoich wątpliwości. Odpowiadał, że na człowiecze za­wierzenie Bóg, dla którego wszystko jest możliwe, odpowiada darem Du­cha Świętego dokonującego przemiany serca człowieka.