Opory i trudności

 

Stan stosunków między kobietami i resztą Kościoła nie jest wyłącznie kwestią rozwiązań prawnych, choć czasem wiele trudu wymaga samo zastosowanie przepisów. Nie chodzi jednak o literę prawa, chodzi o ducha, ponieważ – jak o rzymskiej kurii wyraził się Paweł VI –

 

,,Cóż da zmiana twarzy, jeśli nie będzie przemiany serca?”. Musi więc zostać przełamana niechęć władz do słuchania także tych, którym przypisano dotychczas rolę słuchaczek. Bo, jak czytamy w wydanym 31 maja 2004 roku „Liście do biskupów Kościoła katolickiego o współdziałaniu mężczyzny i kobiety w Kościele i świecie”, „odwołanie do Maryi z Jej zdolnością słuchania, przyjmowania, pokory, wierności, uwielbienia i oczekiwania, sytuuje Kościół w ciągłości duchowej historii Izraela. Takie postępowanie, w Jezusie i przez Niego, staje się powołaniem każdego ochrzczonego”, z – dodajmy – władzami Kościoła na czele.

 

Nie kwestionując wcale powyższego cytatu, trudno jednak nie dostrzec w Maryi także innych cech – temperamentu kobiety czynnej. Jak pisze Józef Majewski:

 

„Postawa Maryi w Zwiastowaniu nie ma wiele wspólnego z pasywnością: jawi się ona raczej jako kobieta niezależna i samodzielna, stawiająca Bogu pytania, samodzielnie udzielająca odpowiedzi, nie szukająca rady (męskich) władz religijnych, jak miały czynić wówczas kobiety, przeniknięta wyzwalającą mocą Ducha Świętego, wyśpiewująca wręcz ,,rewolucyjną” pieśń wyzwolenia ubogich i uciskanych – Magnificat. Jej służebność nie jest biernością, ale aktywnym kontynuowaniem i głoszeniem w świecie zbawienia, które stało się Jej udziałem.”

 

Mężczyźni Kościoła przyzwyczajeni są do kobiecej bierności, co więcej: uczynili z niej kobiecą cnotę. Tymczasem ani aktywność, ani bierność nie są cnotami samymi w sobie. Wymagają rozeznania kontekstu, sił i potrzeb samych zainteresowanych. Dlatego ani zaciekły feminizm, ani jego przeciwieństwo – nieprzejednany tradycjonalizm – nie rozwiążą problemu. Nic nie zahamuje zmiany kulturowej, która powstała w wyniku emancypacji kobiet.

 

Walka płci jest drogą w najwyższym stopniu błędną, zarówno ta prowadzona pod sztandarami walki o dobro kobiet i zmierzająca do ich wyzwolenia od wszelkich „ograniczeń”, jak i ta, która pod innymi hasłami nie przyznaje im prawa głosu i stara się ograniczyć ich sferę działania i realizowania autentycznych charyzmatów.

 

W ostatecznym rozrachunku cytowany jest argument dotyczący komplementarności mężczyzny i kobiety. Komplementarność rzeczywiście jest podstawą stosunków międzyludzkich. Oczywiste jest to, że mężczyźni i kobiety różnią się od siebie, ale różnice zachodzą też między samymi mężczyznami i samymi kobietami. Zbyt łatwe „odgórne” ustalanie cech ludzkich, osobowych, nie jest jednak w dzisiejszej kulturze tak oczywiste.

 

Stereotypem trąci przekonanie, że zawsze męskość jest czynna, a kobiecość bierna albo – jak to się teraz mówi – ,,aktywnie bierna”. Nie wydaje się, by nacisk na specjalną, asymetryczną wobec roli mężczyzn, misję kobiet był właściwym rozwiązaniem. Szczególnie zastanawia to rozumowanie w sytuacji, gdy misja mężczyzn nigdy nie była tematem specjalnie dogłębnych rozważań.

 

Kobiety (czy na pewno należy to do przeszłości?) najczęściej albo nadmiernie demonizowano, albo traktowano w sposób przesłodzony. W dzisiejszych czasach zauważamy jakby kurczenie się zjawiska wyłączności uwodzicielstwa kobiet, bowiem w dobie panseksualizmu atrakcyjność seksualna stała się też w otwarty sposób cechą mężczyzn, a nawet – już zupełnie patologicznie – dzieci. Wystarczy przypomnieć rozliczne skandale obyczajowe ostatnich czasów.

 

Tymczasem jeszcze do tej pory można znaleźć w polskiej literaturze przedmiotu opinie, że na przykład dziewczynki ministrantki – obecne przecież chociażby na Mszach świętych z udziałem Papieża – są wielce niepożądane, bowiem ,,mogą rozkojarzać kapłana”. Praktyczne, niejako przyziemne spojrzenie – ,,wzbogacone” smutnym doświadczeniem ostatnich lat – każe na tę sprawę popatrzyć szerzej: chłopcy ministranci też mogą niejednego księdza rozkojarzyć, a pozbawionego właściwej formacji duchowej skłonić do zła. Nasuwa się wniosek, że zamiast bać się i unikać kobiet oraz obarczać je winą za męską słabość wobec pokusy pożądliwości celibatariusze muszą wyrobić w sobie silną duchowość Chrystusową.

 

Z drugiej strony, nie wydaje się, aby w dzisiejszych czasach rację bytu miało chociażby deklaratywne stawianie kobiety na piedestale macierzyństwa, pomimo w pełni uzasadnionej troski o status atakowanej z różnych stron rodziny. Słusznie zauważa się tu niebezpieczeństwo popadnięcia w witalizm, apoteozy wszelkich zabiegów i technik, by doprowadzić do „stworzenia” nowego życia. Nie odrywajmy macierzyństwa od jego nieodłącznej całości, jaką wraz z ojcostwem jest rodzicielstwo. Trzeba niestrudzenie mówić, że małżeństwo to dziś niełatwa droga wymagająca dojrzałości i partnerstwa, a kobieta, obdarzona „geniuszem empatii”, sama emocjonalnie tego ciężaru nie udźwignie. I nikt nie powinien tego od niej oczekiwać.

Zaryzykujmy twierdzenie, że w czasach, kiedy poprzez zdobycze techniki i farmakologii mniej lub bardziej uporaliśmy się z fizycznym wymiarem znanego z biblijnej metaforyki bólu rodzenia, pojawił się inny, istotniejszy – bo znacznie bardziej „chroniczny” – ból trudności wychowawczych, nieodłącznie związany z upadkiem autorytetu i coraz większym wpływem pozarodzinnej czy wręcz wrogiej rodzinie kultury. Słuszna droga do podkreślania wagi ochrony życia wiedzie przez żmudny trud wychowywania społeczeństwa – tak chłopców, jak i dziewczynek, tak przez kobiety, jak i przez mężczyzn – do poszanowania każdego człowieka na każdym etapie życia, i to w jak najbardziej konkretny sposób.

 

Jesteśmy na przykład ciągle przyzwyczajeni myśleć, że monopol kobiet w zakresie edukacji pozostaje poza wszelką dyskusją, jest niezawodny i wypróbowany. Tymczasem obserwacja sceny życia społecznego na „trudnych terenach” (a gdzie teraz są tereny „wychowawczo łatwe”?) w Stanach Zjednoczonych nasuwa podejrzenie, że dzieci, szczególnie chłopcy, z rodzin bez ojców, poddani w szkole nieomal wyłącznemu kształceniu kobiet, mają poważne problemy z własną dojrzałą tożsamością i powielają patologiczny model wyniesiony z własnego środowiska.

 

Kobieca ,,wrażliwość” nie jest odpowiedzią na wszystkie bolączki świata, choć trudno zaprzeczyć, że wrażliwość na drugiego człowieka, umiejętność mądrego prowadzenia relacji ludzkich jest światu niezmiennie ogromnie potrzebna. Czy jednak wrażliwość oznacza wyłącznie abnegację, cichość i bierność? Wszelka skrajność jest niebezpieczna, choćby i przez to, że pociąga za sobą sprzeciw, którym w tym przypadku był zradykalizowany feminizm z jego niewątpliwymi ekscesami. Innym skutkiem są niedobre efekty na ogół kobiecej nadopiekuńczości i permisywizmu.

W kwestii miejsca kobiety w Kościele – i dotyczy to szczególnie realiów polskich – z piedestału musi zejść, jeśli się tam nie daj Boże znalazł, także kapłan. Złe traktowanie kobiet przez księży dotyczy szczególnie kobiet konsekrowanych, jak unaoczniają to świadectwa zakonnic, zebrane w dyskusji i wypowiedziach polskich sióstr (zob. „Więź” nr 6/2004).

 

Przytoczmy parę znamiennych spostrzeżeń. Siostra Alina Merdas uważa, że dzieje się tak dlatego, iż „wolną od erosa przestrzeń wypełnia całkowicie poczucie dominacji, a zakonnicę, „coś” rodzaju nijakiego, bardzo łatwo traktować instrumentalnie, nie jak osobę, a rzecz”. Siostra ta przypomina, że konflikt historycznego chrześcijaństwa i erosa trwał długo, bo nie było łatwo „wyjść poza uwarunkowania biologiczne i ukazać tajemnicę osoby, a szczególnie kobiety, jako istnienia osobowego, a nie tylko reproduktora”.

 

Ojciec Mirosław Pilśniak OP – i nie jest to spostrzeżenie odosobnione – mówi wręcz o praktyce ,,uświęconego chamstwa” w odniesieniu niejednego księdza do zakonnic. Teologia stanów kościelnych usankcjonowała ,,święty dystans” kapłana i reszty społeczeństwa, szczególnie kobiet. (Dzisiaj – dodaje ów dominikanin – w młodszym pokoleniu nierzadko zdarza się z kolei nadmierna poufałość). Jednocześnie o. Pilśniak obserwuje, że to same siostry często utrudniają normalne relacje, bowiem przejawiają cierpiętnictwo i usłużność posuniętą do służalczości. Do tego dołącza się trudność w przekonaniu sióstr, że przyzwolenie na pewne zachowania pogłębia zło. Niebagatelną szkodę społeczną wyrządzają uległe zakonnice, które godzą się na to, co uwłacza ich godności. Dziś kobiety chcą mieć głos w kwestii tej właśnie godności, bo podejrzewają, że mężczyźni powołujący się na nią zbyt często mieli na uwadze przede wszystkim swój taki czy inny interes. Pomóc tu może właściwa formacja kapłańska oraz dialog, który jest podstawą zrozumienia.

 

Trzeba, aby mężczyźni Kościoła odrzucili postawę protekcjonalności, to znaczy dyktowania kobietom ich roli i zadań. „Kultura klerykalizmu”, szczególnie w USA po skandalu obyczajowym, została poddana ostrej krytyce. Trafnie problem ten ujmuje M. Shawn Copeland, Afromamerykanka, profesor teologii i prezes Amerykańskiego Stowarzyszenia Teologów Katolickich:

 

„Jako Kościół musimy dokładnie raz jeszcze przemyśleć, jaki jest cel kapłaństwa. (…) Może powinniśmy kłaść większy nacisk na to, aby kapłani rozwijali zdrowe relacje z kobietami i mężczyznami, a więc z ludźmi, którzy będą potem ich współpracownikami.”

 

W Polsce – mówią znowu zakonnice – można by zacząć od przełamania rozpowszechnionej praktyki, że to zakonnice stanowią typową obsadę przy parafii – jako zakrystianki, kucharki i sprzątaczki. Wydaje się, że ich charyzmat mógłby w dzisiejszych czasach być lepiej wykorzystany, a tym samym zajęcia te pozostawione byłyby ludziom potrzebującym pracy. Zadaniem hierarchii i „szeregowych” księży jest dziś nie tylko wypracowanie nowego podejścia do kobiet, ale także nauczenie mężczyzn akceptacji nowych ról kobiet świeckich, sprowadzających się do pełnienia pewnych funkcji liturgicznych czy administracyjnych w Kościele.

 

Musimy wyjść poza metafory, symbolikę, redukujący paradygmat, stereotyp. Słyszy się na przykład opinie, że władze kościelne, nawet tam, gdzie taka sytuacja zachodzi, nie wiedzą, jak traktować kobiety na ważnych stanowiskach. Sądzą, że wszystkie kobiety – jakżeż inne od mężczyzn – są między sobą w zasadzie takie same, to znaczy mają te same poglądy.

 

Istnieje ugruntowany pogląd, że są w Kościele pewne domeny, które ,,kobiet nie interesują czy nie dotyczą”. Blisko jedna trzecia ankietowanych kobiet zajmujących odpowiedzialne stanowiska w strukturze amerykańskiego Kościoła była zdania, że nie słucha się ich głosu – szczególnie wtedy, gdy ich opinie nie pokrywają się z tym, co władze chciałyby usłyszeć.