Sexus obstat

  

Istnieje zgoda co do tego, z jakich powodów kobiety nie były dopuszczone do kapłaństwa. Uważane były za ,,konstytucyjnie” niższe od mężczyzn, nieczyste, słabsze intelektualnie, psychicznie i moralnie, niezdolne do wielu zajęć (na czele z tymi związanymi z władzą). Kobiety traktowano jak osoby małoletnie, niepełnosprawne, takie, którymi trzeba kierować poprzez system nakazów i zakazów, ponieważ nie są zdolne do odpowiedzialnych wyborów. Na tej zasadzie wymagano od nich podporządkowania i posłuszeństwa. Dziś nie da się już utrzymać tego rozumowania i Kościół temu nie zaprzecza.

 

Płeć niejednokrotnie była jedynym powodem, dla którego dyskryminowano kobiety. Nie musimy zresztą używać terminu ,,dyskryminacja”. Wystarczy powiedzieć, że dla mężczyzn i kobiet stosowano inne standardy… Spójrzmy na przykład na przyznawanie tytułu doktora Kościoła. Usiłowania, żeby tytułem tym obdarzyć jedną z wybitnych kobiet, trwały długie lata. Pierwsze starania spełzły na panewce w początku lat 30. Oficjalną procedurę i publiczną debatę Rzym skwitował ostatecznym argumentem: Sexus obstat. ,,Niemożliwe ze względu na płeć”.

 

Blisko czterdzieści lat później Paweł VI ogłosił doktorem Kościoła świętą Teresę z Avili, a po tygodniu świętą Katarzynę Sieneńską. Dołączyły one do grona trzydziestu mężczyzn, wyłącznie biskupów, kapłanów czy diakonów. Tymczasem jeszcze w Nowej Encyklopedii Katolickiej (1967) w haśle na ten temat pisano, że kobieta prawdopodobnie nigdy nie dostąpi tego zaszczytu z powodu „związku pomiędzy tym tytułem i nauczaniem, które jest zastrzeżone dla mężczyzn”. W 1997 roku Jan Paweł II doktorem Kościoła ogłosił świętą Teresę z Lisieux.

Czy można tutaj zastosować jakąś analogię odnośnie do kwestii podejścia do kapłaństwa? Chodzi tu o spojrzenie na sprawę miejsca kobiety w Kościele z perspektywy, jaką stwarza – i wymusza – dzisiejsza kultura. Chrześcijaństwo bowiem, jakkolwiek kontrkulturowe, tylko poprzez odczytanie kultury może ją zgodnie z nakazem Chrystusa uświęcać. Zamykać się na nią nie może, musi trwać z nią w dialogu. Doskonale mówi o tym soborowa konstytucja Gaudium et spes.

 

Trzeba dodać, że pewne głosy z kręgów feministycznych upominają się o święcenia kobiet jakby z pozareligijnych powodów. Istnieją jednak głosy poważne, w pełni świadome, że kapłaństwo jest służbą w imię Boskiej chwały. Żaden mężczyzna ani żadna kobieta nie ma „prawa” do ordynacji, jeśli jej lub jego powołanie nie jest owocem działania Ducha Świętego.

 

Każdy etap postulowania ordynacji kobiet podlegał daleko idącej analizie teologicznej. Nie miejsce tu na przegląd stanowisk ani tym bardziej na ocenę ich słuszności. Można – jak pisze Steinfels – dowodzić, że z woli Bożej władza jest wyłącznie w rękach mężczyzn, ale wniosek taki „niekoniecznie przysłuży się instytucji Kościoła powszechnego, nie mówiąc już o jego Założycielu”.

Trzeba odpowiedzieć na pytanie, dlaczego stanowisko Kościoła nie wydaje się przekonywać milionów amerykańskich – i nie tylko – katolików? Dzisiaj, w świecie kurczenia się bądź zaniku autorytetu, zakaz podejmowania dyskusji na jakikolwiek temat budzi złe skojarzenia lub też w ogóle nie działa. Ponadto prowadzi do wniosku, że mamy tu do czynienia z automatycznym przyznaniem, iż zastrzeżona cenzurą kwestia po prostu nie wytrzymuje krytyki. Słyszy się też głosy, że powoływanie się na dyscyplinę i sankcje jest poniekąd przyznaniem się przez władze kościelne do tego, że nie udała im się misja przekonania wiernych do słuszności takiego czy innego stanowiska.

 

Dlaczego problem ten tak żywy jest na Zachodzie? Bo zmiany posoborowe – daleko idące, a jednak możliwe – były tam znacznie lepiej widoczne niż na przykład w Polsce, która w latach 70. w dużym stopniu była zajęta innymi sprawami – ciągle zmagała się z wrogim reżimem. Po drugie, na Zachodzie maleje liczba księży, chociaż trzeba dodać, że święcenie żonatych mężczyzn mogłoby być znacznie mniej drastycznym odstępstwem od tradycji.

 

Pozostaje jednak problem równości kobiet. Katolikom coraz trudniej zaakceptować argumentację, że brak zgody na święcenia kobiet pozostaje w pełnej zgodności z nauczaniem o równości mężczyzn i kobiet i o powołaniu wszystkich ochrzczonych do pełnego udziału w czynnościach Kościoła. Dodajmy od razu, iż święceniami zainteresowany jest bardzo znikomy procent kobiet, choć pozytywnie ustosunkowanych do kwestii kapłaństwa kobiet jest 60% amerykańskich katolików. Problem ten staje się jednak symbolem postawy hierarchii wobec kobiet. I nie miejmy złudzeń: problem ten będzie narastał.

 

Z drugiej strony, nawet w USA zwolennicy święceń kobiet mają pełną świadomość, że byłby to ogromny przełom w Kościele głęboko przywiązanym do tradycji. Wiedzą, że grunt nie jest jeszcze przygotowany. Znacznie mniej kontrowersyjny charakter mają postulaty ustanowienia czy też przywrócenia diakonatu kobiet. Dałoby to kobietom możliwość czytania Ewangelii w trakcie liturgii i wygłaszania homilii, czynnego uczestnictwa w obrzędach pogrzebowych i ślubnych itp. W szerszym zakresie zajmowałyby się też katechizowaniem i poradnictwem.

 

Dzisiejszą linią opozycji w sprawie święceń jest argument z oblubieńczego charakteru Kościoła. Wymaga on jednak ,,postawy oblubienicy” niezależnie od płci wiernych – tak od kobiet, jak i od mężczyzn. Inny argument głosi, że kobiety są ,,równe, lecz różne”. Powstaje tu jednak pytanie, jak wykazać ową deklarowaną równość. Obrona takiego rozumowania musiałaby w pierwszym rzędzie oznaczać przyznanie kobietom ról publicznych w kluczowych, podejmujących decyzje organach Kościoła. Tak mówią niektórzy komentatorzy: włączenie kobiet w podejmowanie decyzji dotyczących całego Kościoła utwierdziłoby katolików w przekonaniu, że nie mamy do czynienia z męskim monopolem i dyskryminacją. W przeciwnym razie bowiem istnieje przypuszczenie, że chodzi tu o obronę władzy. Jednak, zdaniem innych komentatorów, dopuszczenie kobiet do ważnych stanowisk i do posługi liturgicznej (diakonat) wzmocni argument za… ich święceniami.

 

Można przyjąć – twierdzi Steinfels – że jeśli obecne argumenty teologiczne przeciwko święceniu kobiet są zasadne, nowa sytuacja większego udziału kobiet w życiu Kościoła nie wpłynie na stanowisko ogółu wiernych. Gdyby jednak było odwrotnie, Kościół miałby za sobą pierwszą próbę i mógłby poczynić dalsze konieczne kroki na drodze zmiany.

Nie chodzi tu o szukanie całkiem nowej drogi, która mogłaby wyprowadzić nas na bezdroża. Celem powinno być raczej właściwe, Boże – to znaczy pełne miłości do Boga i człowieka – przysposobienie tej drogi, po której w Polsce idziemy. Bowiem dawna „umajona” ścieżyna w naszych modernizujących się, postmodernistycznych, informacyjnych, globalistycznych czasach po prostu może okazać się anachronicznie niedrożna.

 

Drogą dla nas musi być Jezus. Niezwykle istotne jest to, na co zwracał uwagę choćby kardynał Suenens: aby nie dać okazji do zarzutu wobec Kościoła, „że zdradza czystość Ewangelii, zamiast kierować się nią w życiu”. Jezus – o czym teraz mówi się więcej niż dawniej – wyłamał się z panującej w Jego czasach tradycji uznawania kobiety za istotę niższej kategorii, rytualnie nieczystą i podległą mężczyźnie. Uzdrawiał i oczyszczał z duchowych i cielesnych dolegliwości zarówno mężczyzn, jak i kobiety. W przypadku kobiet czynił to nie dlatego, by akcentować szczególną grzeszność czy „nieczystość” kobiecej natury, lecz po to, aby pokazać obłudę ludzi, głównie uczonych w Piśmie mężczyzn, zadowolonych z legalistycznej konstrukcji kultury opartej na nierówności. Owej kulturowej nierówności wprawdzie nie obalił, ale też jej nigdy nie usankcjonował.

 

Przyniósł natomiast swoje rewolucyjne przykazanie miłości drugiego człowieka – na równi kobiety i mężczyzny – które postawił (obok miłości Boga) w samym centrum swojej nauki. Przykładem uczył o istocie tego, co dziś nazywamy relacją, tak w wymiarze międzyludzkim, jak i przede wszystkim na linii Bóg-człowiek. Swoją naukę powierzył mężczyznom i kobietom i nie wahał się uczynić kobiety emisariuszką prawdy o swoim Zmartwychwstaniu.