Cierpienie mistyczne należy chyba do najbardziej tajemniczych i kontrowersyjnych. Przykładem może być współczesny mistyk, św. o. Pio, podejrzewany wręcz o fałszowanie stygmatów. O. Pio budził wiele wątpliwości nie tylko wśród lekarzy, miejscowego biskupa, ale nawet u współbraci i przełożonych zakonnych.

 

Z powodu nieufności odbierano mu czasowo prawo do korespondowania z wiernymi poza klasztorem, a nawet do celebrowania publicznie Eucharystii. Oskarżano go, że w sposób sztuczny podtrzymuje rany. Żadne zarzuty nie zostały jednak potwierdzone w czasie drobiazgowych badań w procesie beatyfikacyjnym, a później kanonizacyjnym. Również współczesne oskarżenia S. Luzzatto, zawarte w książce: „Ojciec Pio, cuda i polityka XX wieku”, sugerujące, że dłonie, stopy i bok świętego nie goiły się latami, gdyż rozjątrzał rany kwasem fenolowym, należy uznać za ignorancję w sprawach mistycznych i szukanie sensacji.

Stygmaty są spontanicznie pojawiającymi się ranami na ciele, podobnymi do ran Jezusa w czasie Jego męki (np. korona cierniowa, przebity bok, rany rąk i nóg). Ich charakterystyczną cechą jest ciągłość. Nie goją się, nie powodują jednak infekcji ani rozkładu tkanki, często wydzielają przyjemny zapach. Stygmatycy odczuwają autentyczny fizyczny, psychiczny i duchowy ból, adekwatny do stopnia zranienia, dopełniając w ten sposób braków udręk Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół (Kol 1, 24). Ponieważ stygmaty należą do zjawisk paramistycznych, a dotyczą również sfery somatycznej, wywołują wiele pytań i wątpliwości, zwłaszcza, że mogą być powodowane przez szatana lub przez hipnozę albo silną autosugestię.
Prawdopodobnie pierwszym stygmatykiem był św. Paweł. Wspomina o tym w liście do Galatów: ja na ciele swoim noszę blizny, ślady przynależności do Chrystusa (Ga 6, 17). Egzegeci uważają, że chodzi mu o blizny związane z cierpieniem wynikającym z prześladowań, które posiadają charakter piętna wypalanego w starożytności u niewolników, żołnierzy czy czcicieli bóstw albo rodzaj współczesnego tatuażu. Niemniej, nie można wykluczyć stygmatów.

Pierwszym udokumentowanym przypadkiem stygmatyzacji jest św. Franciszek z Asyżu, który otrzymał fizyczne rany w tradycyjnych miejscach ran Jezusa. Innymi bardziej znanymi stygmatykami byli: św. Teresa ze Sieny, św. Jan od Krzyża, św. Teresa z Avila, św. Rita, św. Małgorzata Maria Alacoque, Teresa Neumann, św. ojciec Pio i św. Faustyna Kowalska. A. Imbert-Gourbyre doliczył się pod koniec XIX wieku 321 autentycznych przypadków stygmatyzacji.

Jako „przykład” cierpienia mistycznego chciałbym przypomnieć mniej znaną postać, francuską mistyczkę – Martę Robin (1902-1981). Była prostą wiejską dziewczyną, która w wieku dwudziestu sześciu lat została dotknięta całkowitym paraliżem. Przez okres pięćdziesięciu lat w każdy piątek doznawała ekstazy, „agonii serca i duszy” i przeżywała mękę Jezusa. Otrzymała również stygmaty, które upodobniły ją do cierpiącego Jezusa: Wówczas z Serca Jezusa wytryskują smugi ognia. Rozciągają Martę na krzyżu. Marta czuje krzyż na plecach. Pali ją mocny ogień. Potem ofiaruje swoje stopy. Z boku Jezusa wytryskuje silny płomień i rozdzielając się na dwa, uderza jednocześnie w obie stopy Marty. Trzeci płomień, nie rozdzielając się, uderza Martę w lewy bok i wypala jej ranę na dziesięć centymetrów. Ze stóp, z dłoni i z boku zaczyna płynąć krew. W tym samym czasie Jezus nakłada jej na głowę koronę cierniową. Marta czuje te koronę cierniową nawet na gałkach ocznych. Krew spływa z całej głowy (R. Peyert).

Sama Marta w taki sposób opisuje własne cierpienie: Upadałam pod tym ciężarem. Od cierni paliła mnie głowa, tak samo paliło mnie w sercu, w dłoniach i stopach… Pomału przychodziłam do siebie i w ciągu dnia mogłam mówić. Podczas podobnych cierpień odwiedziło Martę ponad sto tysięcy osób a dziesiątki tysięcy były świadkami jej stygmatów oraz przeżywanej męki. Jednak Marta Robin była prostą i skromną osobą; nie pragnęła sławy ani sukcesu. W czasie modlitwy do Maryi prosiła: O Maryjo, spraw, abym każdego dnia była coraz bardziej uległa, cierpliwa i prosta. Niech o mnie nie wiedzą i niech o mnie zapominają. Nie proszę o to, aby Bóg dokonał we mnie widocznych zmian, ale jedynie o to, abym była pokornym i małym dzieckiem, łagodnego i pokornego serca.

Jedynym „pożywieniem” Marty była Komunia święta. Przez pięćdziesiąt lat nie jadła, nie piła, ani nie spała. Żyła jedynie Eucharystią. Marta Robin była „jednym wielkim cierpieniem”. W swojej modlitwie ofiarowania napisała: Boże mój, znasz moją kruchość i bezdenną głębię mojej nędzy… Gdybym miała być kiedyś niewierna Twej wszechwładnej woli wobec mnie, gdybym miała cofnąć się przed cierpieniem i Krzyżem, i zejść z Twojej drogi tak słodkiej, uciekając od czułej podpory Twych ramion… Och, błagam Cię i zaklinam: daj mi łaskę, bym w tej samej chwili umarła. Mistyczne cierpienie Marty wypływało z miłości do Boga i do ludzi. Łącząc się z cierpieniem Jezusa, wypraszała zbawienie wielu zagubionym osobom: Moja dusza jest zupełnie opuszczona… Cała broczę we krwi, ale żarliwie zgadzam się nadal pielgrzymować. Mam tylko jedno pragnienie: zbawiać dusze miłując Boga stale i coraz bardziej (19 IV 1930).

Cierpienie było dla Marty szkołą prawdziwej miłości i kształtowaniem prawdziwego człowieczeństwa: Doświadczam, jak słodko jest kochać, nawet w cierpieniu. I powiedziałabym nawet, zwłaszcza w cierpieniu, ponieważ cierpienie jest największą szkołą prawdziwej miłości… Jest ono żywym językiem miłości i wielką nauczycielką rodzaju ludzkiego. Uczymy się kochać i kochamy prawdziwie jedynie w cierpieniu i poprzez cierpienie, ponieważ cierpienie buduje się nie w rozkoszach ludzkich obecnego życia, ale w ogołoceniu i zaparciu się samego siebie, i na Krzyżu (17 III 1927).

Cierpienie nie jest celem samym w sobie. Ale z drugiej strony, choć brzmi to paradoksalnie, nie ma miłości bez cierpienia. Prawdziwa miłość jest „obumieraniem sobie”, własnego czysto egoistycznego „ja”, otwarciem i akceptacją inności, odmienności, zgodą na słabość, błędy i niedociągnięcia innych, a więc wiąże się z cierpieniem i pozostawia ranę.

Cierpienie, chorobę, śmierć może „pokonać” tylko miłość, nie środki znieczulające, medycyna ani cudowne uzdrowienia. Miłość nadaje sens wszystkiemu i pozwala znosić najcięższe trudy. Dramat człowieka nie polega na tym, że cierpi, ale na tym, że jest to cierpienie zmarnowane, niepotrzebne, odrzucone. Gdy brakuje miłości jako najwyższego sensu cierpienia, staje się ono niemożliwe do udźwignięcia.

 

 

Fragment ksiązki: Bóg otrze z oczu każdą łzę