Przy leczeniu neurotycznych, a więc zbędnych i nieuzasadnionych lęków należy sobie ŻYCZYĆ dokładnie tego, czego się lękamy i to w przesadnej, śmiesznej formie. Życzenie i lęk wzajemnie się bowiem blokują.

 

Jedna z moich pacjentek przyszła na spotkanie terapeutyczne, jęcząc: „Dzisiaj było znowu bardzo źle, nie miałam odwagi wyjść z domu. Nie mogłam też jechać autobusem, po prostu bałam się. W autobusie było za wiele ludzi. Musiałam całą drogę aż do pani przejść pieszo! Jestem kompletnie wyczerpana!. Z tymi słowami padła na fotel”.

„Czy swój lęk przyniosła pani z sobą tutaj? – zapytałam. – Czy też zostawiła go pani na ulicy?”. Początkowo pacjentka nie zrozumiała sensu mojego pytania. Twierdziła, że lęk opada ją bez jakiejkolwiek przyczyny z jej strony i znika tak samo, niekiedy całkiem przypadkowo. Wyjaśniłam jej, że wprawdzie może to tak być, że jednak ona jest zawsze tą samą osobą, która myśli, postępuje, planuje, która może chcieć przyjść do mnie albo pojechać do domu, niezależnie od czasowego zaburzenia przez uczucie lęku, z którym nie potrafi sobie należycie poradzić. W trakcie terapii jednak, mówiłam dalej, nauczy się tego i wtedy niech sobie lęk próbuje przerażać ją, ilekroć mu się tylko zechce, ale będzie odnosił coraz mniejsze sukcesy. Pacjentka zaś wkrótce zdoła sama odpędzać te niemiłe stany. Tak starałam się jej sposób widzenia siebie: „Jestem pełna lęku, drżę z lęku”, zamienić na o wiele bardziej zdystansowany: „Jestem całkiem w porządku, czasem tylko walczę z bezpodstawnym i mało ważnym uczuciem lęku„.

 

Pójdziemy poszukać lęku

 

Kiedy pacjentka mnie zrozumiała, powtórzyłam swoje pytanie, a ona odrzekła: „Tak, zostawiłam lęk na zewnątrz. Przychodzę do pani bez lęku, ponieważ mam do pani zaufanie i spodziewam się, że mi pani pomoże”. „Dobrze – powiedziałam. W takim razie włożymy teraz płaszcze i pójdziemy razem poszukać pani lęku. Jeśli zostawiła go pani na dworze, to i na dworze go znajdziemy. Ostatecznie nie wypada, aby pani swój lęk po prostu zgubiła, skoro przyznała mu pani u siebie już niemal prawo zasiedzenia”. W uszach mojej pacjentki brzmiało to niewątpliwie dość paradoksalnie – i właśnie tak miało brzmieć, ponieważ przesadne lęki można stępić tylko za pomocą paradoksalnych środków i wisielczego humoru. Zamiast rozpaczliwie przed swoim lękiem uciekać, pacjentka powinna w przyszłości podchodzić do niego żartobliwie.

Potrzeba było jeszcze z jej strony pewnego przezwyciężenia się, aby pójść ze mną na „poszukiwanie jej lęku”, ale wkrótce wydarzyło się coś, co ją zdumiało. Im bardziej nalegałam, aby zaprowadziła mnie wreszcie tam, gdzie swój lęk pozostawiła, tym mniej była skłonna do jakiejś reakcji lękowej. Przechodziłyśmy przez ulice z dużym ruchem samochodowym, spacerowałyśmy po zatłoczonych domach towarowych i nie obawiałyśmy się tłumów ludzi. W końcu dojechałyśmy autobusem aż pod drzwi jej domu, gdzie wybuchła łzami radości i łkając mówiła, że tak wolna od lęku przy wędrówce po mieście dawno się już nie czuła. Tę wolność wiązała jednak z moją obecnością i trzeba było jeszcze kilku wspólnych ćwiczeń, nim nabrała odwagi, by rzucić się sama w ludzki tłum „w poszukiwaniu swego utraconego lęku”. „Pokażże się! – drwiła w myślach. –  Nie wypada, aby lęk tak tchórzliwie gdzieś się wymykał!”

I któż ma się ciebie bać, skoro się ukrywasz? Przyjdź i pokaż swoje bicepsy! Wyszepcz mi do ucha, co strasznego mnie spotka, kiedy wyjdę na spacer. A może tymczasem zapomniałeś o swoich okropnych historiach? No cóż, może się już zestarzałeś, jesteś zgrzybiały. Albo spostrzegłeś, że twoje tricki już na mnie nie robią wrażenia. A więc żegnaj, drogi lęku!”.

Lęk zaginął bez wieści

 

Tamtego dnia byłyśmy umówione w kafeterii pewnego domu towarowego. Moja pacjentka, zmęczona, ale dumna, usiadła ze mną przy stoliku, zamówiła lemoniadę i opowiedziała mi, jak pozbyła się swego lęku. Święciła ogromny triumf nad samą sobą. W ciągu następnego półrocza było jeszcze kilka mniejszych nawrotów, ale potem jej stan znormalizował się. Podczas naszej rozmowy pożegnalnej, śmiejąc się, oświadczyła, że nie będzie już chodziła na poszukiwanie swego (neurotycznego) lęku, ponieważ skreśliła go ze swej świadomości jako tego, który „zaginął bez wieści”.

Przedstawioną tu metodę Viktor E. Franki opracował pod nazwą „intencji paradoksalnej” i zadbał o jej spopularyzowanie wśród kolegów po fachu. Wielu terapeutów stosowało ją odtąd przy leczeniu osób cierpiących na stany lękowe i potwierdzało szybkie skutki, jakie pozwalała ona osiągać. Nawet osławiony krytyk szkół psychoterapeutycznych, Szwajcar Klaus Grawe, musiał wyrazić się z uznaniem o „metodzie intencji paradoksalnej„. Zasada jej jest przy tym tak prosta, że wydaje się niemal banalna. Otóż przy leczeniu neurotycznych, a więc zbędnych i nieuzasadnionych lęków należy sobie ŻYCZYĆ dokładnie tego, czego się lękamy i to w przesadnej, śmiesznej formie. Życzenie i lęk wzajemnie się bowiem blokują. Niemożliwe jest na przykład życzyć sobie gorąco, aby nastał wreszcie wieczór, a jednocześnie bać się panicznie wieczornego zmroku. Jeśli zatem ktoś się bardzo obawia, że w windzie może stracić przytomność, i wchodzi do niej z mocnym życzeniem, aby „między każdą kondygnacją przynajmniej raz zemdleć, a więc zanim dojedzie do ósmego piętra, popaść osiem razy w omdlenie”, to ani raz mu się to nie uda. Zamiast tego dotrze do celu bez lęku.

Jest to fakt, który w każdej chwili można sprawdzić. Paradoksalne życzenie blokuje (neurotyczny) lęk, a komizm zadaje mu definitywny cios. W związku z siłą komizmu jeszcze mała obrazowa historyjka:
Według pewnej starej opowieści żył w średniowieczu w czeskiej krainie rycerz rozbójnik, który budził w całej okolicy lęk i grozę. Dokądkolwiek przybywał w swoich zbójeckich wyprawach, wieśniacy drżeli ze strachu, i już sama wieść o tym, że nadciąga, sprawiała, iż ulegali mu, nie myśląc o żadnej obronie. Pozostawiali swoje zagrody i dobytek, byle tylko ujść z życiem. Pewnego dnia jednak rycerz rozbójnik spadł tak niefortunnie z galopującego konia, że pewna część jego zbroi zaczepiła się o końską uprząż. Aby pędzący koń nie wlókł go za sobą, rycerz chwycił się jego ogona i potykając, biegł za nim. Przedstawiał przy tym tak żałosny widok, że przyglądający się tej scenie wieśniacy wybuchnęli głośnym śmiechem. Od tej chwili cała moc rozbójnika prysła. Kiedy ludzie zaczęli się śmiać, ich strach przed owym rabusiem znikł. Sięgnęli po kosy i cepy, rzucili się na niego i w mig jego i jego towarzyszy przepędzili.

Chociaż w opowieści tej lęk wieśniaków przed brutalnym rycerzem rozbójnikiem był całkowicie uzasadniony, komizm sytuacji dał im siłę do stawienia oporu. Tym bardziej człowiek, który lęka się niepotrzebnie czegoś, co mu w rzeczywistości wcale nie zagraża (np. pająków, zarumienienia się, mdłości itp.), zyskuje dzięki komizmowi siłę przeciwstawienia się własnemu lękowi, a to dzięki temu, że go – nie siebie! – wyśmieje i odmówi mu swego posłuszeństwa. W jego paradoksalnych wyobrażeniach pająki, których się obawia, otrzymują u niego w domu schronienie, czerwone policzki stają się jego „znakiem firmowym”, a zdarzające się czasem dolegliwości dają wspaniałą okazję do dni wolnych od pracy. A więc koniec z lękiem!

Co się dzieje? Paradoksalna fantazja nie staje się rzeczywistością, ale lęk wynosi się precz.

 

Więcej w książce: Sztuka życia na cały rok– Elizabeth Lukas