ON JEST. I tylko to się liczy. A cała reszta, wypływa z tego faktu. Spotkanie z rzeczywistością jest wspaniałe. Obawiałam się, że powrót z rekolekcji będzie bolesny. Hałas miasta, problemy, które nie mają znaczenia, ludzie, którym nie będę mogła powiedzieć co jest powodem mojej radości… A okazuje się, że Pan Bóg w tak naturalny sposób pozwala mi się odnaleźć z tym wszystkim. Wszystko jest niby takie samo, takie jak było, ale tak inne, bo wszędzie JEST ON. W tak przedziwny sposób czas rekolekcji, jako leczenia mojej duszy, przemienia moją codzienność w tak płynny sposób. Poprzez Jego Obecność.

 

A co dla mnie najważniejsze. Myślałam, że może mój obecny stan jest wynikiem znów  jakiegoś emocjonalnego uniesienia, jakiegoś zachwytu i fascynacji, która jak to emocje – będzie chwilowa, przejściowa. Ale nie. Widzę, że jest to prawdziwa przemiana… Nowość serca, nowość życia… Czytanie z Księgi Proroka Izajasza, w niedzielę, kończącą rekolekcje jest tego najlepszym przykładem:

 

 

„Nie wspominajcie wydarzeń minionych,

nie rozstrząsajcie w myśli dawnych rzeczy.

Oto Ja dokonuję rzeczy nowej,

pojawia się właśnie (…)

otworzę też drogę na pustyni,

ścieżyny na pustkowiu. (…)

gdyż na pustyni dostarczę wody

i rzek na pustkowiu,

aby napoić mój lud wybrany”

 

Aż „strach” co będzie działo się dalej w moim życiu. 🙂

Czasem tak myślę… Skoro Pan Bóg zawsze TAK zaskakuje…

Ja proszę o jedną maleńką kroplę z wielka obawą, a On zsyła deszcz, wielką ulewę, całą powódź Bożej Miłości. Mam wrażenie, że aż nie jestem w stanie unieść tego ogromu Dobra i Miłości…

 

Myślę, że bardzo ważna jest jeszcze świadomość pewnych „konsekwencji” otrzymanego daru Miłości. Wypływa z tego pragnienie Jej dzielenia, zaproszenie do obdarowywania Nią innych, tych wszystkich osób, które może czują się tak jak ja przed miesiącem. Teraz wiedząc jak BARDZO można być z Panem Bogiem szczęśliwym i jak cała reszta na tej ziemi jest nie ważna w obliczu Jego Obecności, chcę dzielić się moim doświadczeniem i powiedzieć całemu światu – ON JEST! Wypływają z tego konkretne konsekwencje, jak refleksja nad tym czym chcę się zajmować zawodowo w przyszłości, i czy pomoże to w głoszeniu Pana Boga, czy pytanie dotyczące tego jak kochać w sytuacjach trudnych. W dużej mierze, wiele spraw stoi przede mną otwartych, problem został w wielu miejscach odnaleziony, ale jeszcze nie zdiagnozowany. Jestem też świadoma, że wiele dopiero zobaczę. Wiem, że to tak naprawdę dopiero początek mojej przygody. Otwarcie oczu serca przez Boga i przed Nim nie skutkuje magicznym zniknięciem problemów, ale większą czułością, czy czujnością na dostrzeganie ich coraz częściej. Jest to zaproszenie do poznawania prawdy o sobie każdego dnia. Zrozumiałam, że codzienność, moje życie na ziemi jest zmaganiem się ze swoimi słabościami do końca ziemskiego życia. Ale, że to nie ja mam się tym martwić. To Pan Bóg zawsze pierwszy wyciąga rękę i z utęsknieniem czeka na nasz powrót…

 

Ostatniego dnia rekolekcji otrzymałam jeszcze pewną „nauczkę”…

Był to dzień spowiedzi. Po wszystkich nowościach i odkryciach czasu rekolekcji byłam niezwykle radosna. Jako ekstrawertyk nie potrafiłam sobie poradzić z zatrzymaniem tych odczuć wewnątrz. Znalazły ujście poprzez śmianie się do siebie samej, do Pana Jezusa obecnego we mnie… Ostatnie trzy, czy cztery dni  chodziłam cała rozpromieniona, pierwszy raz w życiu naprawdę szczęśliwa, chwilami było mi aż głupio, kiedy wszyscy raczej skupieni, szczególnie w piątek, siostry odprawiają w ojcowym parku Drogę Krzyżową, a ja chodzę i się tylko uśmiecham cały czas, pokazując całe uzębienie, aż doskwierał mi ból policzków… Jednak nadszedł dzień spowiedzi. Bardzo oczekiwany przeze mnie! Czułam, że będzie to ostateczne zwieńczenie tego czasu, taka wisienka na torcie. Po całym tygodniu zmagań i odkryć Bożej Miłości chciałam się z Nim spotkać i tak po kolei opowiedzieć o tym wszystkim co odkryłam, z czym sobie nie radzę.

 

A ku mojemu zdziwieniu tu pojawił się da mnie problem. Zdecydowanie powiem, że to spotkanie z Panem Bogiem w Sakramencie Pokuty było dla mnie chyba najtrudniejsze w życiu. Jejku tak! Mówiąc kolokwialnie (w kontekście sakramentu) – była to najgorsza spowiedź w moim życiu. Ale właśnie… co tak znaczy „dobra” czy „zła”?? Tak naprawdę była najprawdziwsza… zatem najlepsza, ale według mojego chorego spojrzenia perfekcjonisty była to porażka… Zamiast jak zazwyczaj poczuć uwolnienie, pokój i radość (gdzie czułam się tak przez ostatnie dni czasu rekolekcji…), ja czułam ból nie do zniesienia, ale taki jakiego chyba nigdy nie przeżywałam, wielką gorycz, lęk… To było straszne, byłam przerażona. Pamiętam, że akurat było to po zakończeniu wystawienia Najświętszego Sakramentu. Wbiegłam do kaplicy, byłam tam sama… zaczęłam po prostu wyć… Byłam zła… nie wiem… wszystko runęło. I mówię: Panie Boże! Dlaczego?!?!? Co się dzieje? O co chodzi? Co Ty chcesz mi pokazać… Ostatni dzień rekolekcji, miało być tak dobrze i pięknie, a ja czuję się źle. Coś nie gra. Wrócił jakiś chaos, jakby stan sprzed rozpoczęcia rekolekcji… I raptem zdałam sobie sprawę, że On po prostu w mgnieniu oka wysłuchał mojej prośby… Że to, co przeżywałam było odpowiedzią. Przecież prosiłam, by to On zaczął działać w moim życiu, by wyrzucił to wszystko co sama nabudowałam w moim sercu przez tyle lat, by zrobił we mnie porządek, bym przestała w moim życiu szukać siebie, a tylko Jego, bym na wszystko patrzyła przez pryzmat Jego Obecności… I zobaczyłam, że to co boli, to rezygnacja z siebie, to wyrzucanie „mnie” ze mnie musi boleć, bo rujnuje się właśnie cały świat, którego broni mój egoizm. I właśnie. Zdałam sobie sprawę z tego, że by poddać się Jego uzdrowieniu muszę ZGODZIĆ SIĘ NA BÓL. Dosyć już życia „pomiędzy”, na jakiejś krawędzi, niby z Panem Bogiem, a jakoś ciągle po swojemu. Przecież już się przekonałam tyle razy, co się dzieje jak stawiam na siebie, zatem „Do kogóż pójdziemy?”… Dlatego mówię sobie: dobrze, zawsze tak jakoś byłam dookoła, niby z Bogiem, ale nie do końca. Sprawdźmy jak to będzie zaufać Mu bardziej (nie odważę się tu jeszcze powiedzieć „do końca”). Jeśli On ma jakiś pomysł na tę sytuację, to chcę pozwolić Mu ją przeprowadzić. Radykalizm! Ok. Niech będzie. Leczenie widocznie musi boleć. No właśnie. Po obiedzie pobiegłam (dosłownie!) na Gubałówkę. Po drodze zgubiłam się na szlaku. Szłam po kolana w gęstym śniegu, co chwile przewracałam się, szłam jednak dalej, płakałam, toczyłam wewnętrzną walkę… Była to przedziwna droga. Taka… ewangeliczna! Kiedy stanęłam na górze i zobaczyłam panoramę całego Zakopanego i pasma Tatr już wiedziałam, że doświadczenia tego dnia były najlepszym zwieńczeniem czasu rekolekcji jakie Pan Bóg mógł dla mnie przygotować (przede wszystkim dlatego, że to ON to wymyślił ;pp). Wcześniejsze dni rekolekcyjne napawały mnie radością, nawet gdy odkrywałam rzeczy trudne – cieszyłam się, wiedziałam, że jestem coraz bliżej Pana. Ale właśnie. JA jestem bliżej. JA daje radę. JA jestem już prawie święta w ogóle!!! No i właśnie doświadczenie, że ja „się nawet spowiadać nie potrafię” zburzyło ten obraz… Dlatego tak bolało. Mój wewnętrzny człowiek znów dostał w kość. I chwała niech będzie Bogu na wysokości!!! Wróciłam z wyprawy. Po niedługim czasie mieliśmy Eucharystię… Doświadczenie Jego Obecności… Tak bardzo namacalne… Jego CIAŁO i JEGO BÓL. Wszystko składa się w całość… I takie głębokie zrozumienie, że to TA droga… Że warto zaufać, że może być czasem po ludzku być źle, że może boleć, ale że to wszystko MA SENS.

 

„Do kogóż pójdziemy?”

 

 

Jadwiga