Są osoby, którym się wydaje, że mogą zmienić nieakceptowane cechy charakteru i zachowania partnera, że mają moc go uzdrowić. W związku są nieszczęśliwe, ale poza związkiem nie istnieją. Więc tkwią w tej patowej sytuacji. Bo wydaje im się, że nic z tym nie można zrobić, a jednocześnie, że już dłużej tak być nie może.

Gdyby zapytać psychologa o „toksyczne związki”, odpowiedziałby, po pierwsze, że nie jest to termin naukowy, po drugie, że w ostatnich czasach zrobił zawrotną karierę w mediach i może z tego powodu przykleja się tę łatkę co drugiemu nieudanemu związkowi. Podobnie jak o zwykłym obniżeniu nastroju mówi się dziś często „depresja”, tak „toksycznymi” z łatwością nazywa się związki niedojrzałe, niesatysfakcjonujące, bolesne, w jakiś sposób destrukcyjne. Warto tylko zaznaczyć, że pierwotnie określenie to odnosiło się do ekstremalnie niszczących relacji, w których obecne były niezwykle silne namiętności, wzajemne poniżanie, patologiczna zazdrość i przemoc.
 

Toksyczna relacja w wersji „light” może nie być mordercza, ale jest wystarczająco wyniszczająca i szkodliwa, by o tym zjawisku i możliwych rozwiązaniach mówić.
 

Już dłużej nie wytrzymam! Gdyby on tylko…


Marta siedzi zapłakana i zrozpaczonym głosem relacjonuje kolejne podłości Bartka. Mówi, jak okropnie ją traktuje, że interesują go wyłącznie jego sprawy, jego praca, jego rozrywki, że gdy przed sylwestrowym wyjazdem do Egiptu nagle się rozchorowała i leżała z gorączką, wściekł się, że celowo rujnuje mu urlop, spakował walizkę i poleciał sam. Że nie dostała nic pod choinkę, choć ona kupiła mu iPada (a on, niby zadowolony, chwilę później stwierdził, że wolałby iPhona). Że kłócą się bez przerwy, w zasadzie bez powodu albo godzinami skręcają się w ciężkiej zawiesinie milczenia. Że Bartek potrafi w środku nocy wyjść prosto z jej łóżka i nie odzywać się potem przez tydzień. I że ona już dłużej nie wytrzyma, że chyba musi to przerwać, że wie, że nie może pozwolić tak się traktować.
 

Nikt „normalny” nie miałby wątpliwości i już dawno zakończyłby tę znajomość. Tymczasem scena z płaczącą Martą powtarza się regularnie co kilkanaście dni od jakichś dwóch lat, czyli dokładnie tyle, ile trwa znajomość Marty i Bartka. A mimo to Marta nie wyobraża sobie rozstania (gdy raz spróbowała, błagała go później prawie na kolanach, żeby dał im jeszcze jedną szansę). Ból poczucia, że jest źle traktowana, a jej najważniejsze potrzeby fizyczne, psychiczne, emocjonalne są niezaspokojone, jest okropny, ale wydaje się mniejszy niż ból życia bez Bartka. A może raczej – bez kogokolwiek. Bo najgorsze nawet wewnętrzne upodlenie i tylko iluzja bycia z kimś czy tzw. „posiadanie związku” są dla Marty lepsze niż konfrontacja z wewnętrzną pustką i ogromnym bólem, konsekwentnie przez całe lata tłumionym.
 

Marta jest najmłodszym dzieckiem alkoholika i schizofreniczki. Destrukcyjni, chorzy rodzice w pewien sposób zniknęli z jej orbity, bo nią i rodzeństwem zajęli się dziadkowie. Ale trauma i ogromna czarna dziura, wywołana brakiem poczucia bezpieczeństwa i rodzicielskiej miłości, pozostały. Rodzice Bartka są „zwykłymi” zamożnymi ludźmi, bez uzależnień: nadopiekuńcza, kontrolująca matka i nieobecny fizycznie i emocjonalnie ojciec. Nie było tragedii, ale gniew i brak jakichkolwiek wzorców czułych i wspierających zachowań odcisnęły na niej swoje piętno.
 

Dzieci wychowane w dysfunkcyjnych rodzinach, choć same nie muszą być uwikłane w uzależnienia, kompulsywne (tj. przymusowe) i patologiczne zachowania, w swoim dorosłym uczuciowym życiu bardzo często nie potrafią stworzyć zdrowej relacji. Zdrowej, czyli budującej, wspierającej, albo przynajmniej nie niszczącej i respektującej podstawowe potrzeby każdej ludzkiej istoty.
 

Dlaczego on/ona mi to robi?

Toksyczne relacje o charakterze uzależnieniowym (przynajmniej jednemu partnerowi wydaje się, że nie może funkcjonować bez drugiego) powstają nie tylko dlatego, że są budowane z „wadliwych elementów”, czyli tworzone przez osoby z nieuświadomionymi i aktywnymi emocjonalnymi brakami i okaleczeniami, i inne po prostu być nie mogą. Taka relacja ma swój podskórny cel, a uwikłane w nią osoby odnoszą konkretne, choć bardzo pokrętne „korzyści”. Chodzi zwykle o odtworzenie i przeżycie na nowo kluczowych, najbardziej bolesnych aspektów dzieciństwa, z nadzieją, że tym razem uda się wypełnić te braki miłości, które powstały w przeszłości. Niestety, operacja ta z góry skazana jest na niepowodzenie, bo jest próbą „wymuszenia” uczucia od ludzi, którzy zaabsorbowani swoimi własnymi problemami, niedoborami czy uzależnieniami nie są w stanie go zapewnić. Oczywiście, operacja kopiowania więzów ze znaczącym rodzicem (zwykle układa się to w pary syn-matka, córka-ojciec) jest działaniem nieświadomym.

 

Inna sprawa, że wymaganie, by dorosły partner zrealizował wszystkie niewypełnione zadania rodzica są absurdalne, a uleczenie ran nabytych w dzieciństwie niemożliwe. Te rany i niedobory mogły być wypełnione tylko w określonym czasie (dzieciństwie właśnie) i przez określone osoby (rodziców, ewentualnie innych bliskich dorosłych). Nigdy już nie będzie możliwe odegranie tamtych scen we właściwy sposób z właściwym skutkiem. Tyle że nikt będący wewnątrz układu nie ma takiej wiedzy, a często również pojęcia, że chodzi właśnie o odgrywanie scen z dalekiej przeszłości, a nie o teraźniejszość.
 

Raniące związki – w odniesieniu do układów miłosnych, partnerskich, narzeczeńskich, małżeńskich – to relacje, które zamiast pomagać w rozwoju i uskrzydlać, niszczą, rozlewając truciznę na wszystkie pozostałe sfery życia. „Wycinają” z życia, bo człowiek skupiony na niezaspokojonych potrzebach, na nieodwzajemnionej lub niedostatecznie odwzajemnionej miłości, którą próbuje uzdrowić, uzdrawiając swego partnera (bo ma złudzenie, którego zresztą wcale nie chce się pozbyć, że jest to możliwe) nie jest w stanie normalnie funkcjonować w swoim środowisku i wypełniać przypadających mu ról społecznych. A z pewnością nie realizuje się w pełni. W pewnym sensie, na określonym etapie tej „choroby” o to właśnie chodzi. To kolejny negatywny, nieświadomy cel takiego układu. Toksyczna relacja wspiera dysfunkcję, emocjonalne kalectwo, pomaga odciąć się od problemów nawarstwionych w przeszłości. Zajmując się teraźniejszymi kryzysami, człowiek uwikłany w trujący związek niejako nie musi czuć ran zadanych w dzieciństwie, nie musi się z nimi konfrontować i leczyć ich. Świadomość prawdziwych przyczyn problemu oddala się.

Pojęcie winy w tego typu niedojrzałych relacjach jest zupełnie bezużyteczne i nieadekwatne do zachodzących tu mechanizmów. Partnerzy bowiem, w jakiś tajemniczy sposób, sami siebie wybierają i dobierają się na zasadzie swoistej kompatybilności dysfunkcji. Swój swojego znajdzie: alkoholik lub seksoholik połączy się z osobą współuzależnioną lub na współuzależnienie podatną, „nałogowiec kochania” spotyka się z „nałogowcem unikania bliskości”. Partnerzy pasują do siebie jak ulał – spełniają bowiem swoje najgłębsze potrzeby psychologiczne: jedno potrzebuje cierpieć, drugie mu to umożliwia.