Pracoholizm. Jak to leczyć?

W Polsce leczenie pracoholizmu to wciąż terra incognita i temat zarezerwowany dla zamożnych. Nasza przykładowa dozorczyni z początku tekstu na prywatną terapię przecież nie pójdzie, a państwowe przychodnie i ośrodki odwykowe (współpracujące z NFZ) leczeniem uzależnień nowej generacji jeszcze się nie zajmują. Są specjaliści, którzy widząc w nagłaśnianym medialnie temacie kolejną modę i sposób części terapeutycznego środowiska na zaistnienie, odcinają się od tych nieetycznych, ich zdaniem, działań, a pacjentów, leczą „na około”, rozbrajając te obszary, które sprawiają, że ucieczka w pracę wydaje się atrakcyjna lub konieczna. Inni próbują do „nowych uzależnień” przykładać sprawdzone metody postępowania z uzależnieniami klasycznymi.

Na jednym ze spotkań-konferencji o uzależnieniach Ewa Woydyłło zwróciła uwagę, że w historii leczenia alkoholizmu (a w to miejsce naprawdę można wstawić dowolne uzależnienie) jeszcze żadnemu fachowcowi – psychologowi, psychiatrze – nie udało się wyleczyć alkoholika. Dopiero gdy pojawili się Anonimowi Alkoholicy i „konwencjonalna psychologia” zapożyczyła pewne rozwiązania z ich doświadczenia i AA-owskiego programu 12 Kroków, można było mówić o skutecznych efektach. W Stanach Zjednoczonych, kraju, w którym AA powstało i rozmaite programy zdrowienia oparte na 12 Krokach AA są czymś naturalnym, działają również wspólnoty Anonimowych Pracoholików. W Polsce jeszcze ich nie ma.

Póki co warto rozprawiać się z nieznajdującymi poparcia w rzeczywistości przekonaniami i stereotypami, że „człowiek zapracowany” równa się „człowiek uczciwy” i „prawdziwy specjalista”. Oczywiście, może taki być, ale gdy do głosu dojdzie uzależnienie, to równanie już się nie sprawdza. Trudno być fachowcem przy obniżonej uwadze, kreatywności i wydajności. Uczciwość i „porządność” też stają pod znakiem zapytania – pracoholik oszukuje i zaniedbuje przecież rodzinę, powoduje konflikty w zespole współpracowników. Jeszcze całkiem niedawno na forach dotyczących szukania pracy można było się natknąć na sugestie dla osób udających się na rozmowę kwalifikacyjną, by „przyznawać się” do pracoholizmu i perfekcjonizmu.

 

Chyba jednak mitem jest, że pracodawcy tylko zacierają ręce na wzmiankę kandydata o uzależnieniu od pracy. Wciąż z pewnością nie brakuje tych nierozbudzonych etycznie, którzy byliby chętni wykorzystać chorobę pracownika (tak jak alkoholikiem można manipulować i wodzić go na postronku poczucia winy, tak z pracoholika łatwo zrobić element stałego wyposażenia biura – bez konieczności uwzględniania jego praw do urlopu, do przerw, do zwolnień chorobowych). Jednak, szczególnie w zachodnich korporacjach, gdzie ekonomiczne skutki pracoholizmu są już znane, napomknięcie o nim podczas procesu rekrutacji nie jest prostą przepustką do wakatu.

Pracoholizm to uzależnienie, które łatwo zbagatelizować – jego pierwsze fazy wymykają się konkretnym ramom definicji (tym bardziej, że w przypadku uzależnień tzw. nowej generacji sama definicja jest dość nieprecyzyjna). Jednak jego efekty wyniszczające w sferach fizycznej, psychicznej i społecznej, są w końcowych stadiach nie mniejsze niż w przypadku innych uzależnień.


Nikt nie bierze na poważnie zagrożenia karoshi, czyli śmiercią z przepracowania. Nie jesteśmy przecież szalonymi Japończykami!
Tyle że między nadmierną pracą a śmiertelnym psychicznym wyniszczeniem organizmu jest jeszcze ogromna przestrzeń zniszczeń „mniejszego kalibru”: zniszczonych relacji, krzywd wskutek opuszczenia rodziny, emocjonalnej i duchowej pustyni. Przywoływanie karoshi jest w tym wypadku tym samym i temu samemu służy, co wytykanie palcami beznadziejnych alkoholików, przerysowywanie ich sponiewierania w rynsztokach przez osobę, która nadmiernie pije – obrazek tak drastyczny i o całe lata świetlne oddalony od mojego modelu pracy/picia, że… z pewnością mnie nie dotyczy. Tyle że żaden z tych „beznadziejnych alkoholików” od rynsztoka nie zaczynał swojej przygody z alkoholem.