„Jeżeli kochasz, czas zawsze odnajdziesz, nie mając nawet ani jednej chwili”. (Ks. Jan Twardowski)
Dla kogoś, kto żyje w świecie, podejmując aktywnie obowiązki rodzinne, zawodowe i społeczne, a równocześnie chce się modlić, nie ma innej drogi, jak włączenie w modlitwę swojej codzienności. Anselm Gran OSB pisze: „Praca, dzień powszedni nie są czymś względem Boga obcym, lecz miejscem duchowym, gdzie możemy uczyć się miłości, cierpliwości, bezinteresowności, szacunku, posłuszeństwa i otwarcia na Boga i ludzi. Doświadczenie Boga nie jest zastrzeżone dla tych, którzy całkowicie wycofali się ze świata, lecz dostępne każdemu, również w samym wirze dnia powszedniego”.
Słowa te w praktyce nastręczają pewne trudności. W codziennym życiu modlitwę i działanie przeżywamy jako rzeczywistości od siebie niezależne. Ewangeliczne siostry – Maria i Marta – nie potrafią zamieszkać zgodnie w naszym wnętrzu. Najczęściej to Marta nie chce znać Marii – choć bywa także odwrotnie – zaniedbuje ją i „wyrzuca z domu”. Ponieważ jednak jest z nią głęboko złączona, dlatego usuwając ją ze swego życia, cierpi. Czy Marta i Maria mogą wspólnie żyć w nas i wspierać się nawzajem? Czy modlitwa jest możliwa w naszym tak bardzo wypełnionym pracą życiu?
Biografie świętych mówią, że tak. Byli to nie tylko ludzie wielkiej pracy, ale przede wszystkim wielkiej modlitwy. „Papież modli się tak, jak oddycha. Rano modli się przed Mszą świętą, po której następuje dłuższe lub krótsze dziękczynienie. W ciągu dnia często zamienia się w blok medytacyjnej koncentracji. […] W czasie ceremonii, gdy trzeba uklęknąć, a zdarza się to trzy, cztery razy, pozostaje na klęczkach długie minuty. […] Jeśli jest się w dobrym miejscu, by móc go obserwować, widzi się wyraźnie, że między jego palcami przesuwają się ziarenka różańca” – pisał o Ojcu Świętym Janie Pawle II Andre Frossard.
Modlitwa i działanie to w istocie dwie strony tej samej rzeczywistości. W modlitwie zwracamy się ku Bogu i karmimy się Jego miłością, a w działaniu i pracy to, co otrzymaliśmy na modlitwie, a co w istocie jest Jego miłością, przekazujemy światu, służąc drugiemu człowiekowi. Oto ideał życia chrześcijańskiego: kontemplacja w działaniu! Jest ona darem Bożym, łaską. Jak jednak z nią współpracować? Od czego zacząć przygodę modlitwy? Istnieją trzy kroki, które pozwolą nam wejść w modlitwę wewnętrzną: zaproszenie Jezusa w swoje życie i trwanie w Jego obecności, karmienie się Jego słowem oraz uproszczenie życia.
Zaprosić Jezusa
Gdy uważnie przeczytamy Ewangelie, odkryjemy, że Jezus lubił ludzi zabieganych. To do nich zwracał się w pierwszej kolejności, to z nimi chętnie rozmawiał i to spośród nich wybierał uczniów. Piotra i Jana powołał, gdy byli zajęci łowieniem ryb, Mateusza spotkał, gdy ten siedział w komorze celnej, a Samarytankę zagadnął, gdy przyszła czerpać wodę ze studni. Dwa tysiące lat temu Jezus spotykał ludzi w ich codzienności i do każdego z nas przychodzi także w konkrecie naszego życia. Oto stoję u drzwi i kołaczę: jeśli kto posłyszy mój głos i drzwi otworzy, wejdę do niego i będę z nim wieczerzał, a on ze Mną (Ap 3, 20).
Pierwszym warunkiem rozwoju modlitwy jest zaproszenie Jezusa do swojego życia, czyli nawiązanie z Nim relacji. A ponieważ jest On Bogiem wcielonym, stąd Jego zaproszenie to także przyjęcie rzeczywistości, w której żyjemy: zdrowia lub choroby, takiego czy innego wyglądu, współmałżonka, dzieci, pracy… Bywa, że ten z pozoru prosty gest zaproszenia Jezusa w codzienność nie przychodzi nam łatwo. Doświadczamy oporu. Różne są jego źródła. Czasem wydaje się nam, że Bóg jest zbyt wielki, by zajmować się naszymi małymi sprawami – czyli w gruncie rzeczy nie wierzymy w Jego osobistą miłość do nas. Czasem obawiamy się Jego przyjścia, bo wstydzimy się naszego życia, w którym nie wszystko jest „wysprzątane jak należy” – a więc nie wierzymy w Jego miłosierdzie. Czasem nie chcemy Go zaprosić, ponieważ nie mamy ochoty, by wprowadzał w naszym życiu swoje porządki – a więc nie wierzymy w Jego dobroć. Żywy jest w nas lęk przed Bogiem nie tylko dlatego, że Bóg przekracza wszelkie nasze pojmowanie, ale także dlatego, że ten lęk jest wciąż podsycany przekazem kulturowym, a nieraz także osobistą historią życia, w której doświadczaliśmy warunkowej miłości. U źródeł tego lęku czai się szatańskie podejrzenie, które dawno, dawno temu wąż zasiał w sercu Ewy i które dziedziczymy wraz z grzechem pierworodnym: „Bóg wcale nie jest dobry. Jest zazdrosny o swoją moc, bo wie, że gdy spożyjecie owoc z tego drzewa, będziecie tacy jak On” (por. Rdz 3, 4-5).
Chcąc rozpocząć drogę modlitwy, trzeba zdać sobie sprawę z zafałszowań swojego obrazu Boga i przywrócić mu blask zgodny z tym, którym Jego obraz jaśnieje w Biblii, a szczególnie w Ewangelii. Dokonuje się to po prostu przez zawierzenie Mu siebie. To stanowi solidny fundament, na którym może być ustawiona budowla naszej modlitwy.
Jednokrotne zaproszenie Jezusa do swojego życia, choć jest aktem fundamentalnym, nie wystarczy. Konieczne staje się ugruntowanie tej obecności w naszym życiu codziennym. Od zarania chrześcijaństwa temu celowi służyło proste ćwiczenie – przypominanie sobie o Bogu w ciągu dnia, wznoszenie do Niego nie tylko myśli, ale i serca. Wilfried Stinissen OCD pisze: „Jeżeli będzie się zagłuszało i nieprzemyślanie przyzwalało na to, by myśli i uczucia bezładnie wędrowały gdzie bądź, to doświadczenie pokaże, że modlitwa będzie coraz trudniejsza”. Dzieje się tak dlatego, że modlitwa „dotyka miłości, a miłości nie można zamknąć w wyznaczonym czasie”.
Prostym wyrazem trwania w obecności Boga są tak zwane akty strzeliste, czyli krótkie modlitwy dziękczynne, błagalne i proszące kierowane do Boga, który jest obok nas. Mogą to być własne słowa, modlitwy świętych czy też Modlitwa Jezusowa praktykowana w Kościele wschodnim. Szczególną rolę pełnić mogą wersety Psalmów, gdyż właśnie Psalmy zawierają wiele z bogactwa konkretnego, ludzkiego doświadczenia. Jedna z moich znajomych, młoda mama trojga małych dzieci, mówiła mi, jak znakomitą okazją do stawania w Bożej obecności jest karmienie lub przewijanie najmłodszego dziecka, któremu – w jej pamięci – towarzyszy fragment Psalmu 131: jak niemowlę u swej matki, [...] tak we mnie jest moja dusza (Ps 131, 2).
Żyć słowem Bożym
Trwanie w obecności Bożej w codzienności jest niemożliwe bez codziennego, systematycznego karmienia się Bożym słowem. Dlaczego? Ponieważ bez tego pokarmu nasza modlitwa bardzo się spłyci, stanie się nie tyle rozmową z Bogiem, co kręceniem się wokół siebie i własnych spraw. Słowo Boże daje zupełnie nową perspektywę, gdyż pozwala wznieść się ponad swój sposób myślenia i spojrzeć na własne życie w świetle wiary.
Karmienie się Bożym słowem to przede wszystkim medytacja, która jest zstępowaniem prawdy objawionej z umysłu do serca. Praktykowana przez dłuższy czas prowadzi do głębokiej wewnętrznej przemiany i otwiera drogę do modlitwy kontemplacyjnej, pozwalającej – jak mówił św. Ignacy Loyola – widzieć Boga we wszystkich rzeczach.
Istnieje wiele metod medytacji, ale niezależnie od tego, którą z nich wybierzemy, jedno jest pewne – potrzeba na nią czasu. I tu właśnie dotykamy momentu największego napięcia w nas. Nie mamy czasu! Mamy go tak mało, że poświęcanie go – i to w sposób systematyczny, codzienny – na medytację wydaje się rzeczą niemal niemożliwą. Dziś jesteśmy nastawieni na ilość i efekt. W naszej pracy – w życiu też – liczy się sukces, wydajność, produkcja. Czy można się dziwić, że tak „nieproduktywna” czynność jak modlitwa, nawet u kogoś, kto osobiście spotkał się z Jezusem i chce przeżywać życie w Jego obecności, wypada najszybciej z napiętego harmonogramu dnia?
Tymczasem bez czasu na codzienną medytację trudno sobie wyobrazić chrześcijański wzrost. Oczywiście nie chodzi tutaj o jakieś długie godziny spędzane na modlitwie, ale o coś znacznie mniejszego – o dwadzieścia, trzydzieści minut ofiarowanych codziennie Bogu. Taki wybór czasu modlitwy wiąże się z determinacją, osobistą decyzją i – nie bójmy się tego słowa – ewangelicznym radykalizmem. Mówiąc językiem szkoleń z zakresu zarządzania czasem, chodzi po prostu o to, by modlitwę osobistą włączyć w krąg spraw „ważnych, choć niepilnych”; by stała się jednym z priorytetów dnia. Anselm Grim OSB pisze o tym w sposób następujący: „Trudno nie dostrzegać faktu, że wielu ludzi istotnie jest obciążonych wręcz przytłaczającą ilością pracy. Jeśli pomimo to chcę traktować modlitwę poważnie, równie poważnie jak pracę, istnieje tylko jedno wyjście: przewidzieć w planie swojego dnia stałe pory na nią. Podobnie jak ważnych zajęć nie mogę zdawać na przypadek, lecz muszę sobie wyznaczać konkretne terminy, tak też powinienem ustalić stałe pory modlitwy, aby nie były one sprawą przypadku”.
Z problemem znalezienia czasu na modlitwę mierzył się też ks. Henri Nouwen, holenderski psycholog i teolog, autor wielu poczytnych książek z zakresu duchowości. Chcąc uporządkować swoje życie, przebywał przez siedem miesięcy w klasztorze trapistów, gdzie wnikliwie przedyskutował ten problem z opatem Johnem Eudesem. „Jak mogę rozwijać rzeczywiście głębokie życie modlitewne, kiedy znowu tkwię w wirze swojej pracy?” -pytał. „Modlitwa jest dla mnie czymś prawie niemożliwym; w przeznaczonym na nią czasie myślę bowiem o wielu sprawach, jakie mam jeszcze do załatwienia”. Eudes odpowiedział mu: „Jedyne rozwiązanie jest takie, że wyznaczy ksiądz stały porządek modlitwy, którego bez porozumienia ze swoim kierownikiem duchowym nie wolno naruszyć. Niech ksiądz sobie upatrzy jakiś rozsądny czas, a kiedy ksiądz go już wyznaczy, proszę się go za wszelką cenę trzymać. [.] Jeśli się ksiądz od tego doświadczenia nie uchyli, lecz przeżyje je, zacznie ksiądz stopniowo rozumieć, że rozmaite księdza zamiary, plany i obowiązki nie są wcale tak pilne i ważne, jak ksiądz sądził, i utracą one swoją władzę nad księdzem. Przestaną zaprzątać księdza uwagę w czasie przeznaczonym na kontakt z Bogiem i zajmą w księdza życiu stosowne dla siebie miejsce”.
Uprościć życie
Udzielona Nouwenowi rada opata Eudesa prowadzi nas do kolejnego warunku modlitwy w codzienności – do konieczności uproszczenia życia. Znaczy to ni mniej ni więcej jak odrzucenie naszego zabiegania! Nie jest to łatwe, ponieważ w dzisiejszym świecie być zajętym – to być ważnym i niezastąpionym. Zrzucając pancerz zabiegania, nierzadko stajemy oko w oko z własną pustką, w której dochodzi do głosu nasza słabość i bezradność i w której może przemówić do nas Bóg.
Odrzucenie zabiegania dokonuje się najpierw w sferze zewnętrznej, w sferze „zamiarów, planów i obowiązków”, spośród których wiele – wraz z przeznaczaniem czasu na modlitwę i byciem jej wiernym – okaże się nie aż tak palącymi i niecierpiącymi zwłoki, jak się nam pierwotnie wydawało. To wymaga wysiłku i wyrzeczenia się, czyli ascezy. Jednak jeżeli konsekwentnie będziemy odrzucać to, co wprowadza niepokój i dekoncentruje -doświadczymy łaski. Wtedy ktoś, kto uwielbiał spędzać długie godziny przy komputerze, odkryje, że nie jest mu to już potrzebne do szczęścia; inny, niepotrafiący sobie wyobrazić życia bez codziennych rozmów telefonicznych ze znajomymi, ze zdumieniem stwierdzi, że jednak może bez tego żyć; pasjonatka seriali będzie umiała bez trudu zrezygnować z kolejnego odcinka. Nawet kochająca matka może wówczas dostrzec, że usiłuje rozwiązać zbyt wiele problemów swoich dzieci.
Zewnętrzne wyrzeczenie nie jest jednak najważniejsze. Jak świadczą wszyscy mistrzowie modlitwy, jej rozwój staje się niemożliwy bez uproszczenia swojego wnętrza i wyrzeczenia się siebie. Celem modlitwy jest to, by On wzrastał, a ja bym się umniejszał (por. J 3, 30). Dopóki więc pozwalamy się kierować własnymi skłonnościami, nie dajemy w swoim życiu miejsca na Boże działanie. „Wszystko jedno – pisze św. Jan od Krzyża -czy ptak będzie uwiązany tylko cienką nitką czy grubą, bo jedna i druga go krępuje; dopóki nie zerwie jednej czy drugiej, nie będzie mógł wzlecieć swobodny. Wprawdzie cieńszą nić łatwiej jest zerwać, lecz choćby było łatwo, dopóki jej nie zerwie, nie wzleci”. Wyrzeczenie się siebie jest drugą stroną naszego zwrócenia się do Boga, gdyż właśnie zwracając się ku Niemu, automatycznie odwracamy się od siebie i stworzenia.
Wewnętrzne wyrzeczenie ma być praktykowane w myślach, pamięci i wyobraźni. Jeśli poświęcimy swojemu wnętrzu choć trochę uwagi, bez trudu dostrzeżemy, że w ciągu dnia nasz umysł jest zaprzątnięty wieloma niepotrzebnymi myślami – błąkamy się w przeszłości lub snujemy plany na przyszłość, przeżywamy wczorajszy film albo poranną awanturę, marzymy i snujemy fantazje. Nie umiemy żyć w teraźniejszości, a tym samym zamykamy się na kontakt z Bogiem, który jest obecny właśnie „tu i teraz”. Co więc robić? „Za każdym razem kiedy uświadamiamy sobie, jak nasza wyobraźnia buduje zamki na lodzie albo nasza pamięć przywołuje niepotrzebne sprawy i rzeczy, wtedy natychmiast (może przy pomocy aktów strzelistych) trzeba odbudować więź z Bogiem [.] w trakcie jedzenia, mycia się, kiedy idziesz, czekasz na autobus albo kiedy się budzisz w nocy. Pierwszym wyrzeczeniem jest ćwiczenie się w tym, by przebywać w Bożej obecności”.
Na trop tego, co – w sobie i wokół nas – powinniśmy uprościć, najłatwiej naprowadzą nas rozproszenia, których doświadczamy podczas modlitwy. Ponieważ są one „przedłużeniem” naszych życiowych rozproszeń, metoda radzenia sobie z nimi jest podobna – nie uciekać od nich, lecz zaakceptować ich obecność, a następnie powierzać je Bogu, stawiając się świadomie w Jego obecność. Taka właśnie postawa, zarówno na modlitwie, jak i w codziennym życiu, sprawia, że nasze życie staje się coraz bardziej jednorodne i proste, ponieważ dajemy w nim coraz więcej miejsca Bogu. Jeśli tak będziemy żyli, to praca nie będzie już „owocem własnych decyzji i inicjatywy, ale wsłuchiwaniem się i posłuszeństwem wewnętrznemu głosowi”, a nasze działanie cechować będzie głęboki spokój, bez pośpiechu i zachłanności.