Tak pięknie było tam w górze na szczycie: słońce nieomal nad głową i chmury w zasięgu ręki – wystarczyło tylko ją wyciągnąć… I tak daleko od tego co w dole. Czas jakby się zatrzymał.
Przed oczami staje mi inna góra. Samotna, wyraźnie odcinająca się od rozciągającej się dookoła równiny, wydaje się być dziwnie znajoma i bliska. Ścieżką na szczyt idą czterej wędrowcy. Jeszcze tylko kilka kroków i są u celu – u progu wielkiej Tajemnicy.
Jezus, zabrawszy z sobą apostołów: Piotra, Jakuba i Jana, zaprowadził ich na górę. Wiedział, jak bardzo byli utrudzeni, jak niepokój i wątpliwości targały ich serca, a przecież najtrudniejsze było przed nimi. Mieli stanąć wobec dramatu odrzucenia, męki i śmierci swego Mistrza; także Jego zmartwychwstania, ale tej prawdy zupełnie jeszcze nie rozumieli. Wprawdzie dopiero co Piotr pod Cezareą Filipową wyznał wiarę w bóstwo Jezusa i w Jego mesjańskie posłannictwo, ale jakże krucha była ta wiara, skoro przy pierwszej zapowiedzi nadchodzących tragicznych wydarzeń uczeń zaprotestował: Nie przyjdzie to nigdy na Ciebie. Co uczynić, by wiara – mniejsza niż gorczyczne ziarenko – ocalała w ich sercach? Jak przygotować, do przyjęcia tego co trudne, a które jest tuż tuż?
Wędrowcy stanęli na szczycie. W dole pozostawili zgiełkliwe tłumy, szpiegujących faryzeuszy, niekończące się ilości chorych, potrzebujących, wołających o litość,… Z góry mogli zobaczyć rozpościerającą się szeroko równinę Galilei. Podnieśli głowy i spojrzeli z rozmiłowaniem w niebo, na tron Jahwe, na obłoki – Jego rydwany i na bezmiar dzieła stworzenia. W pewnej chwili ich uwagę skupił wygląd Jezusa, którego twarz jaśniała nieziemskim blaskiem, a szata, którą miał na sobie, stała się lśniąco biała, tak jak żaden folusznik na ziemi wybielić nie zdoła. Ku swemu zdumieniu spostrzegli, że obok Niego pojawili się dwaj mężowie: Eliasz i Mojżesz; i rozmawiali z Nim o tym, co miało się wydarzyć. Jak niegdyś pod Synajem Izraelici byli świadkami Teofanii, tak teraz apostołowie oglądali objawienie się Boga. Wygląd Jezusa nie pozostawiał wątpliwości, a obecność Mojżesza i Eliasza – symboli Prawa i Proroków oraz prekursorów Mesjasza – wskazywała na wypełnienie się wszystkich proroctw w Jego Osobie.
A oto rozmawiających przesłonił świetlany obłok. To zjawisko dla apostołów było bardzo czytelne. Wszak obłok prowadził Izraelitów, gdy uciekali z ziemi egipskiej. Towarzyszył im, gdy wędrowali przez pustynię. To w obłoku, który osłaniał Arkę Przymierza zamieszkiwała chwała Pana.
Apostołowie usłyszeli głos dochodzący z obłoku: To jest mój Syn umiłowany, Jego słuchajcie. Powtórzyła się jakby historia znad Jordanu podczas chrztu Pana Jezusa. Bóg Ojciec świadczył o swoim Synu. Czy mogło być prawdziwsze świadectwo? Oglądali Boga. Ich serca napełnił lęk i przerażenie. Padli na twarz, bo które stworzenie może oglądać Świętego i żyć, zobaczywszy Go? Jezus zaś podszedł, dotknął ich – jak to wielokrotnie czynił, gdy przychodzili do Niego chorzy i potrzebujący. Podniósłszy oczy, uczniowie zobaczyli swojego Nauczyciela takiego, jakim Go znali. Jakże czuli się szczęśliwi. Pokój powrócił do ich serc i radość w nich zagościła. Nie ważne było to, co działo się tam gdzieś w dole, u podnóża góry. Oni byli ze swoim Mistrzem i chcieli z Nim pozostać, chcieli zbudować Mu namiot.
Piotr, Jakub i Jan wolno schodzili z góry za Jezusem. Idąc rozmyślali o tym, co się wydarzyło. Wielu rzeczy nie rozumieli, ale w ich sercach na nowo rozpalił się ogień wiary. Czy jednak nadchodzące straszne dni nie zgaszą tego płomyka? Wszak trzeba wrócić do zostawionych spraw, sytuacji i w znoju codziennych szarych dni dochować wierności swojemu Mistrzowi – Jezusowi, w którym rozpoznali Mesjasza.
Znów wraca przed oczy widok góry Przemienienia, tak bliskiej memu sercu. Ileż to razy wędrowałam na jej szczyt z Jezusem, który pragnął rozniecić na nowo dogasającą w moim sercu iskierkę wiary. Choć perspektywa wspinaczki budziła lęk i sił, zdawało się, braknie, On zapraszał, by Mu towarzyszyć. W górze zaś niebo było tak blisko, a świat w dole wyglądał o wiele piękniej.