Co zwykle robi człowiek, któremu urywa się droga lub wyrasta przed nim mur nie do przebycia? Szuka wyjścia. Szuka lekarstwa, które odmieni stan smutku, cierpienia, strapienia. Nierzadko bywa jednak tak, że po zaaplikowaniu „lekarstwa” miewamy się jeszcze gorzej…

 
Gdy Jezus mówił, pewien zwierzchnik synagogi przyszedł do Niego i, oddając pokłon, prosił: Panie, moja córka dopiero co skonała, lecz przyjdź i włóż na nią rękę, a żyć będzie. Jezus wstał i wraz z uczniami poszedł za nim. Wtem jakaś kobieta, która dwanaście lat cierpiała na krwotok, podeszła z tyłu i dotknęła się frędzli Jego płaszcza. Bo sobie mówiła: żebym się choć Jego płaszcza dotknęła, a będę zdrowa. Jezus obrócił się, i widząc ją, rzekł: Ufaj, córko! Twoja wiara cię ocaliła. I od tej chwili kobieta była zdrowa. Gdy Jezus przyszedł do domu zwierzchnika i zobaczył fletnistów oraz tłum zgiełkliwy, rzekł: Usuńcie się, bo dziewczynka nie umarła, tylko śpi. A oni wyśmiewali Go. Skoro jednak usunięto tłum, wszedł i ujął ją za rękę, a dziewczynka wstała. Wieść o tym rozeszła się po całej tamtejszej okolicy (Mt 9, 18-26).
 

Beznadziejne sytuacje?

 
Święty Mateusz opisał dwa „przypadki”, po ludzku sądząc, najzupełniej beznadziejne. Skonała córka pewnego zwierzchnika synagogi. Jej zrozpaczony ojciec – niejako „wbrew nadziei” – poprosił Jezusa, by Ten przyszedł, włożył na nią rękę, a ona ożyje. Odpowiedź Jezusa była chętna i natychmiastowa: Jezus wstał i wraz z uczniami poszedł za nim. Jezus nie zwleka, nie zadaje zbędnych pytań… Idzie od razu. To „zwykły” sposób reagowania Jezusa na ludzkie prośby. Tak było wtedy, tak jest i dzisiaj. Trzeba się jednak liczyć z tym, że Jezus niekiedy zechce wypróbować i pogłębić naszą wiarę w Niego i zaufanie. Nigdy jednak nikogo nie zlekceważy, nie zbędzie. Czasem (może nawet i często) nie da nam tego, o co poprosimy, ale zawsze przy tej „okazji” da więcej; Ojciec da Ducha Świętego tym, którzy podejmują modlitwę prośby (por. Łk 11, 13).
 
Na dramat zwierzchnika synagogi niejako nałożyła się sytuacja udręczonej kobiety, która po dwunastu latach cierpień i po utracie całego mienia, wydanego na lekarzy, miała się jeszcze gorzej (jak to dokładniej opisał św. Marek, który zwykle jest bardzo zwięzły, por. Mk 5, 21-43). Kobieta zachowuje się tak, jakby nie śmiała wprost poprosić Jezusa, ale mocno pragnie uzdrowienia i jeszcze mocniej wierzy w moc Jezusa. Nie uszło to uwagi Jezusa. Też otrzymała to, czego pragnęła.
 
Mężczyzna i kobieta, oboje nieznani z imienia (przynajmniej u Mateusza), odzyskali utracone dobra, gdy tylko przyszli do Jezusa. Otrzymali skuteczne wsparcie w sytuacji najzupełniej beznadziejnej.
 
Przez te wydarzenia, kolejny raz, dociera do nas dobra wiadomość: był i wciąż pozostaje z nami Ktoś, kto potrafi pomóc, także w sytuacjach beznadziejnych. Potwierdza się też ważna prawda o każdym człowieku. Wszyscy, gdzieś w głębi duszy wiemy, że stworzeni jesteśmy do „życia niczym nie umniejszonego”. Powołani jesteśmy do życia w pokoju, szczęściu i radości; do życia ocalonego wbrew wszelkim zagrożeniom. Tak, człowiek ma wrodzoną zdolność żywienia nadziei co do trwałości swego istnienia i co do trwałego cieszenia się innymi cennymi dobrami! A gdy czuje się radykalnie zagrożony, to odruchowo szuka gruntu, po którym znów mógłby stąpać pewnie i z nadzieją na ostateczne ocalenie.
 
To prawda, schorowana niewiasta bardzo długo szukała kogoś, kto by jej pomógł. Może się chwiała, ale nie traciła nadziei, nie poddawała się, a w zetknięciu z Jezusem poczuła przypływ i wybuch nadziei. Doceńmy, w niej i w każdym człowieku (także w sobie), duchowy dynamizm, który chroni przed poddaniem się i smutną rezygnacją. Ten dynamizm każe wytrwale szukać lekarstwa na strapienie, na samotność, na niepokój, na śmierć, na bezsens. To bardzo dobrze, że czujemy się od wewnątrz tak mocno przynaglani, by próbować odzyskać utraconą radość, pokój, zadowolenie i sens życia.
 

My w najtrudniejszych sytuacjach

 
Pewno wszyscy mamy w pamięci sytuacje, które jeszcze i dziś jawią się nam jako bardzo trudne, najtrudniejsze. Komu nie zdarzało się tracić duchowego pokoju i radości? Kto nie miewał wrażenia, że droga nagle się urywała i otwierała się otchłań bezsensu?
 
Co zwykle robi człowiek, któremu urywa się droga lub wyrasta przed nim mur nie do przebycia? Szuka wyjścia. Szuka lekarstwa, które odmieni stan smutku, cierpienia, strapienia. A czy łatwo je znaleźć? Raczej nie. Często środki zaradcze odruchowo stosowane okazują się nietrafione i nieskuteczne. Nierzadko bywa tak, że po zaaplikowaniu „lekarstwa” miewamy się jeszcze gorzej…
 
To naiwna iluzja sądzić, że jakaś rozrywka, tania czy droga, pomoże wyeliminować ból duszy. Taki zabieg może przynieść trochę zapomnienia, ale niczego nie rozwiązuje, a jedynie pogłębia problem i pogarsza sytuację. Jednak to pogorszenie, paradoksalnie, jest szansą – w tym sensie, że cierpiąc bardziej, zaczynamy szukać intensywniej i prawdziwiej. W rozważanej perykopie oznacza to przyjście do Jezusa dwóch osób. My też, dotknięci jakimś większym bólem, intensywniej zwracamy się do Jezusa Chrystusa.
 
A On zawsze okazuje się „deską ratunku”, nie tylko ostatnią, ale i zawsze niezawodną…
 

Konsekwentnie odnajdywać Jezusa

 
Zauważmy jeszcze pewną prawidłowość i prawo. Czy nie jest tak, że doświadczając coraz to nowych przeciwności i cierpień, wydoskonalamy nawyk przychodzenia do Chrystusa ze wszystkim? I czy, w końcu, nie to liczy się najbardziej, żeby przychodzić i z Nim pozostawać w kontakcie? O resztę On się zatroszczy. Naprawdę, ma takie … możliwości!
 
„Ci, którzy Mnie odnajdują, posiadają największe szczęście, jakie można mieć na ziemi, moja córeczko – mówi Jezus do Gabrieli Bossis – trzeba Mnie jednak szukać, nie raz czy dwa, ale nieustannie, bo wasza słabość nieustannie traci Mnie wskutek roztargnień