„W imię Boże” – wchodzimy w nowy rok. „W imię Boże” starannie kaligrafowano na pierwszej stronie nowego, pachnącego jeszcze sklepem kajetu, uważając, żeby piórko nie drgnęło, żeby kleksa nie zrobić, żeby świeżego atramentu rękawem nie rozmazać.
Potem już różnie bywało, ale ta pierwsza strona, „W imię Boże”, była najważniejsza. Była oddaniem się pod opiekę, była powierzeniem przyszłości w ręce Tego, który ją zna. Była pokornym przyznaniem: ja sam nic nie mogę, Ty zacznij, Ty prowadź. W Twoje, nie w moje imię zaczynajmy, bo ja to na pewno zepsuję, ale Ty zwyciężasz. Nowy zeszyt szkolny, nowy rok, całą przyszłość – w imię Boże.
Imię moje
W pewnej rodzinie jest starszy już pan. Dla wszystkich i od zawsze funkcjonuje jako Mateusz. Był Mateuszem jako mały chłopiec, był wujkiem Mateuszem i tatą Mateuszem. Kiedy raz pojawił się w telewizji podpisany jako „Lucjan”, w rodzinie rozdzwoniły się telefony: – Jak to, taka pomyłka, co oni z niego zrobili! Tylko żona i jedna z kuzynek wiedziały, że on rzeczywiście w dokumentach jest Lucjanem: tyle, że nigdy tego imienia nie używał.
Pewnie w niejednym domu jest podobnie. Czasem wynika to z faktu, że imiona nadane przed wojną, po jej zakończeniu stały się obciążeniem (Adolf), że z czasem zaczęły nieść ze sobą pejoratywne skojarzenia (Alfons), że ksiądz odmówił ochrzczenia dziecka imieniem, które podobało się rodzicom (Żaneta). Dzieje się tak dlatego, że we współczesnym świecie imiona w gruncie rzeczy nie znaczą wiele. Są wynikiem mód, przypadków, gustów rodziców, odbijają się w nich nawet rankingi popularności poszczególnych seriali. Gdyby były inne – nic by się nie stało. Można je zmienić bez większych konsekwencji, używać innych dla przyjaciół, a innych w dokumentach.
Imię na życie
W czasach biblijnych imię Boże i imię ludzkie znaczyło dużo więcej i nigdy nie było przypadkowe. Adam, nazywając stworzenia, jednocześnie stawał się ich panem. Jego własne imię określało jego powołanie, podobnie jak imię Ewy. Imię dotykało istoty człowieka, określało wszystko, kim był: a bez imienia praktycznie przestawał istnieć. Nadanie komuś nowego imienia było wzięciem go we władzę lub pod opiekę, obdarzeniem nowym życiem, a jego zmiana oznaczała zmianę osobowości i odwrócenie kierunku całego życia: tak przecież stało się z Szymonem, który stał się Piotrem, i z Szawłem, który został Pawłem.
Imię od Boga
Imienia w biblijnym rozumieniu nie można było wymyślić: można je było wyłącznie odkryć, poznać. Tylko Bóg był Tym, który nie musiał odkrywać imion ludzi – On je znał. Człowiek zaś nie mógł odkryć imienia Boga – ono zostało mu objawione na górze Horeb. Przejęci czcią i wyczuleni na wagę imienia ludzie Biblii unikali wymawiania imienia Boga: zapisane w Piśmie Imię Jahwe (JHWH lub IHWH – hebr. יהוה) czytali jako Elohim (Bóg) albo Adonai (Pan). Jest oczywiste, że żaden człowiek czasów biblijnych, darzący imię Boga tak wielką czcią, nie ośmieliłby się obrać tego jedynego Imienia za własne. Do dziś imię Boga należy do sfery sakralnej, objętej kulturowym tabu. Podobnie rzecz ma się z imieniem Jezus (poza specyfiką krajów hiszpańskojęzycznych), a nawet imieniem Maryi – mało kto wie, że chociaż jest to jedno z popularniejszych imion żeńskich, w Polsce do połowy XIX w. w kręgach katolickich występowało prawie wyłącznie w formie Marianna lub Maryna.
Nie można obrać sobie imienia Boga za własne. Nie można zmienić swojej tożsamości na tożsamość Boga. Jeśli jednak człowiek pragnie, by to Bóg działał przez niego, by Bóg wziął jego życie jak własne, może prosić, by Bóg przyjął go w swoje imię. Takie właśnie całkowite oddanie i zawierzenie oznaczają proste z pozoru słowa: „w imię Boże”.
Imię dla Boga
Z imionami w czasach chrześcijańskich działa się jeszcze jedna ciekawa rzecz, która czasem dla nas, żyjących w innej kulturze, może stać się pułapką. Wyobraźmy sobie, że bierzemy do ręki książkę, na okładce której jako autor widnieje znany i ceniony profesor. Kupujemy ową książkę w dobrej wierze, a potem dowiadujemy się, że to nie ów profesor jest autorem, a jedynie jeden z jego studentów, który podpisując swoją książkę jego nazwiskiem, chciał w ten sposób uszanować swego mistrza. Niewyobrażalne? Owszem, niewyobrażalne w czasach, kiedy zwraca się uwagę na prawo autorskie, na wyniki sprzedaży i na wykorzystanie cudzego wizerunku w reklamie. Ale w czasach Biblii było inaczej. Wówczas podpisanie dzieła cudzym imieniem było swego rodzaju dedykacją; było podziękowaniem za wszystko, czego zostaliśmy nauczeni przez tego, którego imię umieszczamy na pierwszej stronie jako autora dzieła. Stąd właśnie biorą się w historii starożytnej literatury tak dziwnie brzmiący autorzy, jak na przykład Pseudo-Dionizy Aeropagita. Bo to nie Dionizy pisał, a ktoś, kogo dziś nazwalibyśmy jego fanem – kto sam siebie nie podpisał i upierał się, że to dzieło Dionizego.
A nasze zaczynanie „w imię Boże” – czy nie jest takim właśnie oddaniem dzieła Bogu? To już nie tylko zawierzenie i zgoda na to, że On nas poprowadzi: to również decyzja, że zrobimy wszystko, co możliwe, by dzieło było dobre i piękne. To zobowiązanie, że ten rok przeżyjemy tak, żeby żadnego dnia się przed Bogiem nie wstydzić, żeby to On sam mógł się pod każdym naszym dniem podpisać.
Imię świętych
Truizmem jest powiedzieć, że człowiek jest w stanie sam udźwignąć tak wielkie zadanie. Właśnie dlatego do pomocy otrzymuje kolejne imiona: imiona świętych. W Polsce imiona chrześcijańskie zaczęły się nieśmiało pojawiać na przełomie XII i XIII w., a ich intensywny rozwój nastąpił po Soborze Trydenckim, kiedy to wprowadzono nakaz nadawania dzieciom imion chrześcijańskich.
Najstarsze imiona chrześcijańskie czerpano z Biblii, nadając im jednocześnie polskie brzmienie. Najpierw w języku polskim pojawił się Piotr i Jan, ok. XVII w. – Józef, a w XIX w. – Maria i Tadeusz. W użyciu były również inne imiona biblijne (Jakub, Mateusz, Szymon), imiona męczenników z okresu do V w. (Aleksy, Grzegorz, Klemens, Cecylia, Urszula), imiona średniowiecznych świętych (Dominik, Franciszek, Klara, Benedykt, Karol), imiona z pochodzenia greckie (Eustachy, Agnieszka), łacińskie (Walenty, Łucja), hebrajskie (Sara, Beniamin), aramejskie (Marta, Tomasz), germańskie (Robert, Matylda). Po 1563 r. katolicy mogli wybierać imiona wyłącznie z kalendarza chrześcijańskiego, coraz częściej używano też imion Czesław, Kazimierz, Stanisław, Wacław, Wojciech, Władysław. Można było również nadawać dawne imiona słowiańskie, o ile były one teoforyczne (zawierające w swoim znaczeniu odniesienie do Boga): Bogdan, Bogumił, Bogusław. Z czasem poszerzał się kanon świętych, wydłużała się więc tym samym liczba imion w chrześcijańskim kalendarzu.
Dziś nadal zwraca się uwagę na to, czy przy chrzcie dziecko otrzymuje nie tylko imię, ale również świętego patrona, który ma pomóc człowiekowi w drodze do Boga i być dla niego przykładem. I choć tę decyzję podejmują za dziecko rodzice, ono samo również otrzymuje podobną, drugą szansę podczas sakramentu bierzmowania. Warto pamiętać, że szansa ta nie jest możliwością wybrania sobie innego, ładniej brzmiącego imienia, ale kolejnego patrona, świętego opiekuna, który sam żył „w imię Boże”.
Imiona pierwsze
A nasze ludzkie, polskie imiona? Nie zaczęły się przecież od chrześcijaństwa? W 1136 r. arcybiskup gnieźnieński Jakub ze Żnina prosił papieża Innocentego II o wystawienie bulli wyliczającej posiadłości arcybiskupa oraz chłopów w nich mieszkających. Bulla ta to prawdziwa kopalnia słowiańskich imion: Radzięta, Mysłak, Sławosz, Białowąs, Miłoch, Niegłos, Pępik, Kędzierza, Czyrzniela, Goły, Dobek, Milej, Mieszek, Łowęta, Boruch, Wojan, Wilkosz, Żerzucha, Gościwuj, Nadziej, Wrzeszcz, Stoigniew. Wielkie bogactwo i różnorodność imion niosących ze sobą pogańskie, słowiańskie błogosławieństwa i życzenia dla konkretnego człowieka. Chrześcijaństwo pozwoliło nam zrozumieć, na czym naprawdę owo błogosławieństwo ludzkich imion polega: na złożeniu naszych imion w imieniu Jedynego Boga.