Kryzys połowy życia to mit czy rzeczywistość? Gdy wybija czterdziestka, bać się czy kupić sobie wygodniejsze kapcie, by powoli zapadać w starcze otępienie?

 

Obyś sobie dziób roztrzaskał

 

Coś jest na rzeczy. Właśnie minąłem niebezpieczną krawędź połowy życia i jak w piosence “Starego dobrego małżeństwa” włączył mi się w głowie przekorny refren: Jest już za późno… Nie jest za późno… Jedna połowa śpiewa tak, a druga zupełnie inaczej. Ale zaraz, moment, połowa czego?… W starym małżeństwie może to i rzecz naturalna (co dwie głowy to nie jedna!), ale w pojedynczej głowie takie rozdwojenie raczej jest niespotykane i pewnie niebezpieczne.

 

Co prawda mózg, główny lokator głowy, składa się z dwóch symetrycznych połówek, ale mimo tych anatomicznych podziałów obie półkule ściśle współpracują z sobą, a nawet są w stanie przejąć niektóre funkcje, gdy zajdzie potrzeba. Ta trzeźwa uwaga przyniosła mi chwilę wytchnienia, ale tylko chwilę, bo zaraz jak w jakimś koszmarze moje upersonifikowane połowy mózgu zaczęły się przekomarzać ze zdwojoną siłą. Bez wątpienia tracisz głowę – zauważyła z wyraźną ironią prawa półkula. Bredzisz! – zripostowała nerwowo lewa (u mnie dominująca). – Najlepiej przekonajmy się o tym u specjalisty – dodała opanowanym już tonem, nie bez cienia wyższości. Ale przecież to ty jesteś specjalistką w temacie! – śmiejąc się, zauważyła prawa. Na wszelki wypadek zapytałem o zdanie mojego kierownika duchowego, który też jest psychologiem. Ten posłuchał mnie uważnie, ale nie stwierdził żadnego rozdwojenia jaźni czy obłędu, a całe zajście przypisał mojej wybujałej wyobraźni. Odchodząc, zadał tylko proste pytanie: Za późno na co?

 

Czy jest już późno?

To dobre pytanie i chyba jedyny praktyczny pożytek, jaki można wynieść z lektury przeobfitej literatury na temat kryzysu połowy życia. Temat stał się tak popularny i rozpracowano go już na tyle sposobów, że łatwo się w nim pogubić lub ugrząźć na dobre. Utrapieniem jest nie tylko ogromne zróżnicowanie typowych dla tego kryzysu symptomów, ale – co jest chyba logiczną konsekwencją tego pierwszego – niekończące się spory specjalistów na temat tego, czy w ogóle coś takiego w życiu występuje. Dla sporej części naukowców to po prostu mit, który trudno obalić choćby dlatego, że za ojca chrzestnego ma nie byle kogo, bo samego C.G. Junga.

 

Pozostawiając na boku trudności diagnostyczne i spory specjalistów przyjrzyjmy się temu, co z pewnością jest faktem w całym tym zamieszaniu: upływowi czasu. Fakt jest oczywisty i banalny, bo przypomina nam o nim każde spojrzenie na zegarek czy aktualną datę w kalendarzu. W połowie życia jednak coś w tym spojrzeniu radykalnie się zmienia. Człowiek uświadamia sobie dramatyczną różnicę między zegarem ściennym a zegarem biologicznym. To, co ten pierwszy odmierza beznamiętnym ruchem swoich wskazówek, ten drugi wyraża odczuwalnymi zmianami (na gorsze oczywiście!) w ciele i umyśle. A to nieuchronnie prowadzi do próby cofnięcia wskazówek zegara. Próby skazanej oczywiście na porażkę.

Nie wszyscy do sprawy podchodzą z takim zaangażowaniem. Spora część twierdzi, że na wszystko jest już za późno i pokornie ciągnie swoje życiowe wózki dalej, najczęściej z coraz bardziej pociągłym wyrazem twarzy. Są jednak i tacy co buntują się i próbują udowodnić całemu światu, że nie tylko nie jest za późno, ale że ich czas dopiero nadszedł. Gdy pierwsi kapcanieją, popadają w różne formy depresji i przedwcześnie się starzeją, drudzy wywracają swoje życie (a przy okazji życie rodzin) do góry nogami i uważają to za całkowicie naturalne. Co gorsze trudno rozsądzić.

 

Kryzys – szansa i niebezpieczeństwo

Każdy kryzys jest czymś ambiwalentnym, tzn. może okazać się w takim samym stopniu szansą zmiany na lepsze, co początkiem katastrofy. Chińczycy nawet dosłownie wyrażają tę dwuznaczność, zapisując kryzys przy użyciu dwóch znaków, z których jeden oznacza szansę, okazję, a drugi niebezpieczeństwo. I to jest dobry klucz do zrozumienia także kryzysu połowy życia (choć z nielubianym znakiem firmowym Made in China). Nawet jeśli jest on mitem, to dla współczesnych ludzi stał się użytecznym elementem samoświadomości i samozrozumienia. I skoro z taką swobodą używany jest do usprawiedliwiania życiowej inercji lub ekstrawagancji, to dlaczego nie wykorzystać go do pozytywnej stymulacji. Na zmianę na lepsze nigdy nie jest za późno. Potrzebny jest tylko mocny impuls.

Gdy przekraczałem mityczną czterdziestkę, znajoma osoba w ramach życzeń napisała mi o małej ciekawostce ze świata zwierząt. Podobno orły w połowie swego życia stają wobec śmiertelnego niebezpieczeństwa. Ich zakrzywione dzioby tak bardzo się rozrastają, że zaczynają się blokować: ptak nie może dosłownie dzioba otworzyć. Otwiera się przed nimi tragiczna alternatywa: umrzeć z głodu albo… pozbyć się dzioba, rozbijając go o skałę.

 

Jeśli mu się to uda i przeżyje upadek, to wyrasta mu nowy dziób i osobnik może szczęśliwie przeżyć drugą część życia. Urodzinowe życzenia sprowadzały się więc do oczywistego wniosku: żebym sobie dosłownie dziób roztrzaskał. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że opowieść o orłach to ornitologiczny mit: orły wcale tak nie mają. Morał z tej bajki jest jednak taki, że w połowie życia ludzie potrzebują pozytywnych wzmocnień, zwłaszcza gdy są życiowymi rozbitkami. Lecz by je otrzymać, nie trzeba wcale uprawiać sportów ekstremalnych czy wymyślać świata od nowa. Wystarczy otwartymi dopiero co ze zdziwienia oczami uważnie rozejrzeć się dookoła. Tam wszystko już jest gotowe do współpracy.

 

Oczy szeroko otwarte

Kontakt z rzeczywistością zawsze jest szokiem i zaskoczeniem. Śmiało można porównać go z traumatycznym doświadczeniem upadku na twarz czy uderzenia głową w mur. Z natury bowiem jesteśmy skłonni widzieć tylko to, co chcemy widzieć (widzenie jest tylko metaforą zdolności poznania prawdy, dobra i piękna). Otwarcie oczu boli, bo odziera ze złudzeń, które przysłaniają rzeczywistość, ale uwrażliwia nas na prawdę i na nadzieję, która jest polem popisu dla wyobraźni. Konkretny przykład. Nawet jeśli już wydarzyła się tragedia i rozpadła się rodzina (czy małżeństwo) albo wygasło powołanie kapłańskie czy zakonne, to przecież żyje się dalej. I można żyć mądrzej.

 

Zawsze jest jeszcze miejsce na przebaczenie czy prośbę o wybaczenie. To krok, który zwykle otwiera nowe i niespodziewane horyzonty. Choć popełnionych błędów nie uda się niestety cofnąć, to przecież można spróbować naprawić ich konsekwencje. A wtedy kto wie, czy i z naszych ust z czasem nie wyrwie się zadziwiony okrzyk, który znamy wszyscy z liturgii wielkanocnej: o szczęśliwa wina. Tą prawdą bije serce chrześcijaństwa. To też jest klucz każdej udanej terapii.