To nie jest książka napisana przez zawodowego psychoterapeutę. To nie jest książka napisana przez naukowca, twórcę teorii zaburzeń neurotycznych. To jest prawdziwa historia. Opowiedziana, nie z pozycji zewnętrznego obserwatora, ale z głębi własnego doświadczenia.

Nie jest to książka o objawach nerwicowych, chociaż zawiera ich wyczerpującą listę. Nie jest to również książka o tym jak porażające są doznania panicznego lęku, chociaż zawiera sugestywne opisy takich przeżyć. Jest to opowieść o tym jak pozbyć się ciągłego niepokoju i zostawić nerwicowy koszmar za sobą. Jak wrócić do normalnego, radosnego życia. Bez ciągłego napięcia, bez ciągłego wyczekiwania na kolejny atak paniki, bez depersonalizacji. I bez nawrotów.

Jest to również książka pełna dystansu wobec samego siebie i wobec świata. Opowiedziana z humorem i pasją. Na przekór własnym słabościom.

kup w e-księgarni »

powiększ okładkę

 

 Moja opowieść

 

Zawsze taki byłem. Z wyobraźnią, zdolnością do empatii, raczej mniej niż bardziej odważny. Za to zawsze pełen różnych wyobrażeń, przemyśleń, wątpliwości, pytań. To chyba dobrze. Życie pełniejsze i ciekawsze. Nieograniczone do tu i teraz, ale otwierające szeroko horyzonty marzeń, planów czy ambicji. Ci pozbawieni wyobraźni może żyją łatwiej, bardziej beztrosko, ale pozbawieni szerokiego spojrzenia i poczucia konsekwencji mogą iść tylko szeroką, przetartą drogą, a zejście z niej często bywa dla nich niebezpieczne.

 

W młodości odkryłem, że mam lęk wysokości. Kiedyś, jeszcze jako dziecko, nie dałem rady wejść na Świnicę w Tatrach i musiałem zaczekać na grupę przed samym szczytem. Nieraz też odczuwałem w żołądku pewien niepokój przed wyjazdem albo stres przed klasówką. Nic wielkiego. Normalne dzieciństwo w mieście, normalne, małe problemy. Pierwszy raz dopadło mnie naprawdę, gdy napaliliśmy się na studiach trawy.

 

Wcześniej, w liceum, też podpalaliśmy, ale to były jeszcze inne czasy, towar był wtedy polski, słaby. Wyhodowany amatorsko w jakiejś szklarni między pomidorami albo w doniczce na parapecie okna. Paliliśmy tę marną polską trawę i każdy kiwał głową, że daje mu kopa, ale w sumie to był kit. Trochę człowiek się czuł dziwnie, leniwie. Gadać się chciało. Jednak na początku lat dziewięćdziesiątych, wraz z innymi niedostępnymi dotąd towarami, pojawiła się również prawdziwa trawka z importu, podobno z Pakistanu. Ktoś przyniósł do akademika i zapaliliśmy ją w taki sam sposób jak tę polską. Głębokie zaciąganie się, z długim zatrzymaniem w płucach, raz za razem, dla większego efektu. Trawa działa z pewnym opóźnieniem, dopiero potem poniewiera. A ta importowana była naprawdę silna…

 

To było chyba najgorsze doświadczenie w moim życiu. Pełny atak paniki. Trwał pewnie z godzinę. Przejście przez piekło. Zwinąłem się w sobie i łkałem tak w pozycji embrionalnej. Ktoś starał się mnie uspokoić, ktoś przychodził i odchodził, a ja tkwiłem w tej czarnej otchłani bez nadziei. W końcu przeszło. Tylko koledzy się trochę dziwili, że mnie tak napadło, ale ogólnie podeszli ze zrozumieniem, bo inni też mieli ciekawe narkotyczne przeżycia. Jednemu wydawało się, że wpełza pod płytki PCV jak karaluch. Drugi chciał się obnażać i musiano go powstrzymywać. W każdym coś siedzi…

Oczywiste było dla mnie, że to zielsko spowodowało atak paniki i po prostu nie będę go więcej palił. Jeszcze w ciągu kilku kolejnych dni miałem dwa, może trzy mikrosekundowe ataki niepewności i mroku, jakby noc czaiła się gdzieś za węgłem, ale wytłumaczyłem sobie, że jeszcze to świństwo jest we mnie. I pewnie w jakimś stopniu była to prawda.

 

Dziś myślę, że ta sama beztroska głupota, która skłoniła mnie do próbowania narkotyku, uratowała mnie przed wpadnięciem w spiralę lęku już wtedy. Wielu ludzi rozwija trwałe objawy nerwicowe po tego rodzaju próbie. Takie niestandardowe działanie marihuany (również innych narkotyków, np. kokainy) jest znane i zostało opisane. Wtedy tego nie wiedziałem i chyba dobrze. Bo wkrótce o całym zdarzeniu zapomniałem.

Udawało mi się za to przezwyciężać mój lęk wysokości. Przeszedłem Zawrat. Byłem na Rysach, na Przełęczy pod Chłopkiem i w kilku innych miejscach. To było duże wyzwanie. Drżące nogi, zawroty głowy. Wtedy, po przejściu trasy, czułem po prostu satysfakcję, ale z dzisiejszej perspektywy myślę, że dało mi to podstawę do przekonania, że strach można pokonywać. To znaczy ignorować go i działać dalej. I że odwaga polega na działaniu mimo lęku, a nie na braku lęku w ogóle. Mam w swoim pokoju taką plakietkę z westernowym cytatem z Johna Wayne’a: Courage is being scared to death – but saddling up anyway1. Nic dodać, nic ująć.

 

Udawało mi się ignorować strach tylko do pewnych granic oczywiście – Orlej Perci nie dałem rady. Ciągle na mnie czeka. Myślę, że po prostu nie musiałem już sobie więcej udowadniać i odpuściłem, nie podejmując tego wyzwania. I tak odepchnąłem granicę swojego lęku wysokości bardzo daleko. Stawianie sobie kolejnych wyzwań przestało być priorytetem. Ale chyba wrócę tam jeszcze i spróbuję. Po latach na nowo odkrywam Tatry, teraz już trochę inaczej, spokojnie, cierpliwie. Z dziećmi, którym chcę opowiedzieć o świecie i jego cudach.Niestety, historia nie kończy się tym optymistycznym akcentem. Kolejny akt rozegrał się parę lat później za granicą.

 

* * *

 

Emigrację planowaliśmy od dłuższego czasu. Wszystko załatwiliśmy – wizy, transport sprzętów, nową pracę. Wszystko w maksymalnym tempie. Nie wziąłem przy tym ani jednego dnia urlopu. Po prostu pewnego dnia skończyłem pracę w Polsce, a kilka dni później zacząłem na drugim końcu świata.

 

Zetknięcie z nową rzeczywistością też nie było łatwe. Inna kultura, inne zwyczaje. Setki możliwości wyjścia na frajera, setki okazji do stresu. Nowy język, nowe wyzwania. Nowe mieszkanie do urządzenia, nowi koledzy i zadania. Tym bardziej, że wyjeżdżaliśmy z kraju, w którym jeszcze nie w pełni dokonała się kapitalistyczna transformacja. Teraz to brzmi nieprawdopodobnie, ale wtedy naprawdę dziwiliśmy się, że w tutejszym sklepie nie tylko można, ale nawet należy targować się o cenę pralki czy lodówki. Że jak ktoś obiecuje, że dostarczy łóżko na przykład w czwartek, to ta obietnica jest tylko pustym słowem, jeśli nie jest zapisana na papierze. Że jak ktoś mówi „oddzwonię”, to znaczy, żeby mu nie zawracać głowy, a nie, że należy czekać na jego telefon. I tak dalej, i tak dalej.

 

Sprawa z łóżkiem była o tyle istotna, że za radą miejscowych wynajęliśmy mieszkanie nieumeblowane, gdyż takich na rynku jest najwięcej i są one znacznie tańsze. Minimum potrzebne do zamieszkania to lodówka, szafa i łóżko. Chcieliśmy te sprzęty wstawić dokładnie pierwszego dnia wynajmu i byliśmy pewni, że nie będzie z tym wielkiego problemu. Szafę w częściach przytargałem sam z IKEI. Lodówkę sprzedawca przywiózł jakimś cudem zgodnie z obietnicą. Łóżko… no właśnie, skończyło się na spaniu na podłodze przez noc czy dwie, bo poprzednie, przejściowe lokum, opuściliśmy definitywnie. Mimo że nie było w sumie tak źle, szlag nas zdążył trafić.

 

Kolejne kulturowe zderzenie dotyczyło podejścia do przepisów i prawa, a konkretnie prawa jazdy. Przez jakiś czas jeździłem, używając wydanego w Polsce dokumentu międzynarodowego. Miałem duże doświadczenie. W Polsce przejechałem służbowo setki tysięcy kilometrów. Nie spodziewałem się więc żadnych komplikacji z uzyskaniem miejscowego uprawnienia. Egzamin teoretyczny zdałem bez problemu i na praktyczny udałem się samochodem. Trasa była banalnie prosta, żadnych słupków czy slalomów. Normalna jazda po mieście. Wszystko super, z tym wyjątkiem, że milczący przez cały czas jak sfinks egzaminator na koniec wyjął arkusz z punktami i powiedział, że nie zdałem, bo nie robiłem wyraźnego ruchu głową przy spoglądaniu w lusterko. I zero dyskusji. Po prostu koniec tematu. Musiałem zapoznać się z wytycznymi dotyczącymi egzaminu i oczywiście za drugim razem zdałem. Jednak w międzyczasie jeździłem nielegalnie, bo choć nie odebrali mi międzynarodowego prawa jazdy, to na mocy miejscowego przepisu po niezdanym egzaminie stało się ono nieważne. Ryzyko wpadki było znikome, ale dołożyłem następny klocek stresu do całej układanki. Do tego koszty początkowe, które zjadały niewielkie oszczędności. Tempo było bardzo duże, ale wydawało mi się, że powoli zaczynamy sobie życie układać i korzystać z jego uroków. Dużo później zdałem sobie sprawę, że były również wyraźne sygnały ostrzegawcze, gdy granice bezpiecznego, motywującego stresu zostały przekroczone. Na przykład stopniowa utrata zdolności do relaksu. Wszystko musiało być utrzymywane w ciągłej dynamice. Czasami chwile, gdy nic się nie działo, stawały się prawie udręką. Pamiętam drażniące, niemal bolesne napięcia mięśni, jakby pozostawanie w bezruchu było dla nich nie do zniesienia. Idź już, wstań już, rób coś – zdawały się mówić. I wrażenie takiej psychicznej zadyszki. Szczególnie powraca obraz, gdy siedzę w samochodzie pod domem, właśnie skądś wróciłem, załatwiając po drodze dziesiątki spraw służbowych i prywatnych. Siedzę i myślę, że mam jeszcze tyle rzeczy do zrobienia i że nie zdążę ich wszystkich ogarnąć. Że jeszcze to i tamto, a potem spotkanie o ściśle określonej godzinie. Że chyba nie dam rady, ale muszę spróbować. Muszę się sprężyć. I dopiero potem odpocznę. Później odpocznę. W końcu kiedyś odpocznę. I spinam się w sobie, szarpię za klamkę od drzwi auta i wysiadam prawie w biegu. Czy to była jedna taka scena, którą szczególnie pamiętam, czy powtarzała się wielokrotnie, gdy podjeżdżałem pod dom? Teraz już nie umiem powiedzieć.

 

Patrząc wstecz, z punktu widzenia jakości życia, to jest ten punkt, w którym widzę największą pozytywną różnicę między stanem sprzed i po nerwicy. Dalej oczywiście żyję w dużym tempie, lubię mieć po brzegi wypełniony talerz moich planów i obowiązków („bo choćbyś naturę wypędzał widłami, ona i tak powróci”). Ale nie mam już tego poczucia, że muszę. Lubię być zajęty, lubię załatwiać wiele spraw, ale nie muszę.

 

Ze dwa, trzy miesiące po przyjeździe do nowego kraju wybraliśmy się na niestrzeżoną plażę. Nie pierwszy raz zresztą. Tego dnia były wyjątkowo duże fale. Setki kilometrów dalej dogorywał huragan i wzburzone morze było jego odległym echem. Poszedłem popływać. Woda mocno mnie turbowała, więc pomyślałem, że jeśli wypłynę poza miejsce, gdzie fale się załamują, to sobie spokojnie popływam. Jakieś sto metrów od brzegu. Bardzo lubię pływać i jestem dobrym pływakiem. Może to mnie zmyliło i podsunęło ten wariacki pomysł. Przez jakiś czas rzeczywiście było fajnie, ale po jakimś czasie nadeszły jeszcze większe fale i zgodnie ze swą naturą zaczęły się załamywać dalej od brzegu. Nad moją głową. Dwumetrowa fala to niesamowity żywioł. Ocean to nie Bałtyk. Mało kto u nas wie, że surferzy pływający na dużych falach ryzykują życiem. Ładnie to wygląda w telewizji, ale wymaga ogromnego opanowania, odwagi i doświadczenia, żeby po upadku nie dać się pochłonąć odmętom. Fala poniewiera, wciska do dna. Zanim zdąży się wypłynąć i odetchnąć, przychodzi następna, po kilku cyklach brakuje tchu…

 

To jest tak. Świat się robi mroczniejszy. Obraz się niesamowicie zawęża. Uwaga skupia. Panika przeszywa na wskroś. Całe ciało daje sygnał do ucieczki, ale nie ma dokąd uciekać. Trzeba walczyć. Kipiel, walka żeby wypłynąć na powierzchnię, oddech, kipiel, oddech. Trochę do brzegu. Ta adrenalina (to ona zawęża pole widzenia i powoduje maksymalną koncentrację), musiała mnie uratować. Dała siłę mięśniom. Nie wiem, jak długo to trwało, pewnie około pięciu minut. Mnie wydawało się, że całe życie. Drżący wyszedłem na brzeg. W tym czasie nieświadoma niczego żona spokojnie się opalała.

Od tamtego czasu minęło ponad dziesięć lat, ale kiedy sobie to przypominam, mam wrażenie, że jestem trupem.