Jednym z elementów liturgii wielkopiątkowej w Kościele katolickim jest tak zwane odsłonięcie krzyża. Kapłan odsłania duży krzyż i klękając, śpiewa trzykrotnie: „Oto drzewo Krzyża, na którym zawisło zbawienie świata. Pójdźmy, pokłońmy się!”.

Treść, zawarta w majestatycznej prostocie owego liturgicznego gestu, stanowi jedynie blade odbicie tego, co się faktycznie dokonywało i dokonuje w dziejach ludzkości. Krzyż Chrystusa rzucił bowiem swój cień na wszystkie czasy. To prawda, że na przestrzeni historii tylko raz, w roku 33, za panowania cesarza Tyberiusza, wznosił on się przez trzy godziny na miejscu straceń przed bramą miasta Jeruzalem. Ale na tę pozornie tak krótką chwilę czekały całe ludzkie dzieje. Spłynęło w nią wszystko, co było przedtem. Ona stała się ukrytym sensem i celem długich tysiącleci, które ten krzyż poprzedziły. Moc tego zdarzenia wypełniała już mgliście i niejasno czasy praojców, patriarchów i wszystkich pokoleń. Ku niemu zmierzały w sposób niewidoczny i nieświadomy, ale kierowane tajemną mądrością Pana wszechdziejów, wszystkie drogi, po których od pierwszego dnia historii ludzkości, płacząc, wędrowali skrwawionymi stopami wszyscy ludzie, przeważnie nie wiedząc, dokąd idą. Wszystkie wydarzenia historii świata dopiero wtedy mogły wydać swój dojrzały plon, którym jest wieczność, kiedy w pełni czasów dokonało się to właśnie wydarzenie. Jeśli ludzie przed Chrystusem błądzili, to dlatego, że nie znali jedynego bieguna tego czasu – Krzyża, który sam jeden tylko stoi w miejscu, gdy wszystko inne się zmienia. Jeśli szli właściwą drogą, to dlatego, że już byli pod działaniem tej siły, co wszystko przyciąga ku Wywyższonemu na krzyżu. Także czasy przed Chrystusem miały na sobie cień Krzyża, były tajemnie przeznaczone do tego, by stać się częścią owego jedynego, dzieje Boga i świata obejmującego dramatu jednej historii ludzkości, w której krzyż Chrystusa, uwielbienie Pana na krzyżu, jest słowem decydującym.

Ale przed tamtą epoką ukryte było to, co działało już tajemnie w jej najtajniejszej głębi. Ukryte tak, jak ukryty jest ostateczny sens, ostateczna waga i właściwy skutek słowa wypowiedzianego przez nas samych, które odsłaniają się dopiero wtedy, kiedy z drugiej strony przychodzi odpowiedź. Zanim wszakże słowo z Krzyża zostało rzeczywiście wyrzeczone, nikt nie wiedział, co Bóg jeszcze powie na wszystkie słowa ludzkich dziejów, na słowa winy i nędzy, tęsknoty i skargi, próśb i zaklęć. Przed Krzyżem nikt nie wiedział ostatecznie i jednoznacznie, co Bóg do człowieka powie. Teraz jednak Bóg wyrzekł swoje ostatnie słowo na tym świecie i w jego dziejach: tym słowem jest krzyż Jego Syna.

I jak przedtem ludzkość od początku swej historii i swej niedoli kroczyła nieustannie w tajemniczym cieniu Krzyża zasłoniętego, tak odtąd ludzie już przez dwa tysiąclecia – świadomi tego lub nie – ciągną nie kończącym się, szarym pochodem po wszystkich wybojach i bezsensownych meandrach swej życiowej drogi, kierując się bardzo wyraźnie ku temu Krzyżowi, już odsłoniętemu. I w tych dwóch tysiącach lat dokonuje się dalej bezustannie to samo, co działo się w ciągu tamtych trzech godzin, kiedy na Golgocie sterczał ku niebu drewniany słup, a na nim, wepchnięty między ziemię a niebo, konał Człowiek.

Wielu przechodzi mimo. Wielu przystaje. Spoglądają przelotnie na Tego, który wisi na owej szubienicy, i gwałtownie przyspieszają kroku. Bo nie chcą mieć z tym nic wspólnego. Pomóc i tak nie można, a szkoda dobrego samopoczucia. W końcu, jak się tak zastanowić, człowiek niewiele lepszy ma los niż ten tam na krzyżu. No więc. Nie można też robić pępka świata z kogoś przybitego do krzyża. I jakiż sens roztrząsać to na wszystkie strony.

Wielu przechodzi mimo. Spojrzą raz jeszcze, pokręcą głową, zaśmieją się, rzucą jakieś bluźnierstwo, a może i posmutnieją. Ale przechodzą nad tym do porządku dziennego, uznając za lepszy symbol sensu życia Dionizosa niż ukrzyżowanego Chrystusa. Przechodzą mimo i może bledną z nienawiści do Ukrzyżowanego, który im jakoby chce odebrać radość życia, a może doznają rozczarowania, jak Kleofas: Myśmy się spodziewali, że on wyzwoli Izraela, a to już trzeci dzień.
Wielu przechodzi mimo. Idą dalej. Czyja też jestem wśród tych przechodzących mimo? Mimo prawdy życia, mimo Boga, mimo prawdziwego zbawienia? Czy jestem w tym pochodzie, który przechodząc mimo Krzyża ginie w mroku? Mimo krzyża Chrystusowego można też przechodzić w stroju i pozie chrześcijanina, pobożnego chrześcijanina. Przechodzić dopóty, aż wszystko przeminie.

Wielu przechodzi obok odsłoniętego Krzyża i idzie dalej. Ale wielu zatrzymuje się i pozostaje.

Bo tu jest ich miejsce. Bo tutaj znaleźli wszystko. Więc zostają. Klękają. Całują rany Pana. Przed tym krzyżem klękają grzesznicy – och, wszyscy przecież nimi jesteśmy. Bo to myśmy Go ukrzyżowali. My włożyliśmy na Niego nasze grzechy. To nasz grzech zrodził śmierć, która Go pokonała. Odcierpiał za winy, które my popełniliśmy. Grzesznicy całują rany przez siebie samych zadane. Mordercy uciekają przed swoją winą do Zamordowanego, kaci – do swojej własnej ofiary. Dlatego i ja uciekam do Niego. I mówią grzesznicy – a wszyscy oni są przecież wraz z Nim ukrzyżowani na krzyżu swej własnej winy: Panie, wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swego królestwa.

U Jego stóp leżą konający. Ich losem jest bowiem Jego los. Umierają, ponieważ On umarł. Umierają wprawdzie wszyscy z powodu grzechu. Ale przecież Bóg dlatego tylko dopuścił tę śmiercionośną winę do swojego królestwa tego świata, że raz jeszcze zawarł ten świat w swojej miłości do wcielonego Syna, w którego śmierci przemógł grzech większą od niego łaską, tak iż nie oparł się on Jego miłosierdziu. I dlatego śmierć, którą sami ściągamy na siebie jako odpłatę za grzech, jest w ostatecznym rachunku tylko śmiercią grzechu.

Pod Jego krzyżem płaczą cierpiący. Czyż jest taka otchłań nędzy, która nie byłaby Jego otchłanią? Czy są takie łzy, których nie uświęciłyby Jego łzy? Jakie cierpienie, aby być znoszone w nadziei, potrzebuje wiedzieć coś więcej ponad to, że znosił je Syn Człowieczy, który był Synem Bożym?

Klęczą przed Nim dzieci. On bowiem umiłował je i choć wiedział, co w każdym człowieku jest, zaufał im i zagroził swoim „biada” tym, którzy by jedno z tych małych zgorszyli. Klęczą przed Nim starcy, którzy prawdę mówiąc nie mają już przed sobą niczego i niczego nie mogą czynić przedmiotem swoich zamysłów, jak tylko śmierć. Klęczą przed konającym Bogiem. I wiedzą, że największa łaska i najtrudniejszy czyn są dopiero przed nimi; łaska i czyn, które prawdziwie przyjąć i prawdziwie spełnić może tylko ten, kto umiera w Nim i z Nim.

Klęczą przed Nim bezdomni i wznoszą wzrok ku Temu, który, odrzucony przez własny naród, zechciał umierać przy drodze poza miastem, a przedtem przebył gorzki szlak życia, na którym nie wiedział, gdzie by głowę skłonić, uboższy od lisów, co mają swoje nory.

Klęczą przed Nim w milczeniu samotni. Bowiem ten najbardziej Samotny, ten Konający na pustyni śmierci i opuszczenia przez Boga zna ich i całą ich gorzką samotność przyjął do swego serca, tak że wyparte zeń zostało wszystko inne, wyjąwszy miłość do opuszczonych.

Klęczą przed Nim, płacząc, wdowy i matki, co straciły synów. Jego wzrok spogląda bowiem jeszcze – poprzez mroczny cień śmierci, jaki Go ogarnia – z miłością i troską na Matkę, którą musi pozostawić samotną.

Padają przed Ukrzyżowanym na kolana ci, co kochają. W Nim bowiem zawarta jest cała moc miłości i cała ta siła, jaka miłość zawiedzioną przemienia w miłość silniejszą od śmierci, w ową jedyną miłość Chrystusa, która potrafi się żywić swoim własnym ogniem i trwa.

Klęczą pod krzyżem uczeni i mędrcy tego świata. Aby się nauczyć, że próżna jest wszelka mądrość, która się nie spala w błogosławionym głupstwie miłości, aby się nauczyć, że logika krzyża -to głupstwo dla Greków, a dla Żydów zgorszenie – dla tych, co mają być zbawieni, jest Bożą mądrością i Bożą mocą i że spodobało się Bogu ocalić świat przez głupstwo krzyża, aby wszystkie usta zamilkły, a wszelka mądrość świata ukorzyła się przed głupstwem Bożej miłości.

Klęczą pod krzyżem kapłani Boga, bo muszą oni głosić Ukrzyżowanego i bezustannie piją z kielicha Jego klęski. Bo nieustannie stają ze swym grzechem i słabością między Bożym światłem a człowiekiem. Bo potrzebują Jego zmiłowania bardziej niż wszyscy inni. Będą bowiem musieli zdać rachunek z tego, jak uszanowali krew, która dziś wypłynęła z ran Syna Człowieczego.

Niechże tu również przystaną i spojrzą ku Niemu ci, co sądzą, że nie potrafią wierzyć. Jeśli są istotami pokornymi i pragnącymi światła i jeśli w swojej gorzkiej nędzy nie uciekają sami od siebie – a jest dziś takich wielu – to cierpią oni razem z Chrystusem, nie wiedząc o tym. Niechże więc spojrzą ku Temu, który konając zawołał: Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił? Niech mają odwagę ukochać po bratersku Tego, który będąc odwiecznym Synem Ojca wkroczył w straszliwy, śmiertelny mrok, gdzie Boga ma się już tylko w całkowitym opuszczeniu przez siebie samego i przez wszystko. Niech ujrzą w swojej mocy cząstkę Wielkiego Piątku Syna Bożego. Kiedy z przerażeniem poczują, że Bóg jest w ich sercu martwy, będzie to znaczyć – o, gdybyż wiara pozwoliła im to pojąć! – iż dzielą śmiertelny los Boga, który naprawdę postanowił za nich umrzeć, który zapragnął być martwy, aby oni żyli i uwierzyli, że nawet najdalsza dal może być jeszcze objęta milczącą miłością ich Boga.
U Jego krzyża klękam „ja”. Czy klękasz tam, ty niepowtarzalne, niewysłowione „ja”, które samo siebie nie zna, które jest drżącą iskrą między otchłanią nicości a otchłanią nieskończoności? Jeśli nie znam siebie, jeśli moje pochodzenie i mój los są przede mną zakryte, jeśli czuję lęk przed sobą samym i przed otchłaniami mego serca – to gdzież mam przystanąć, jak nie u krzyża, w którym niepojętność ludzkiego losu stała się objawieniem tego, że Bóg prawdziwie jest miłością? Klękam przed nim. I milczę. Bo cóż Mu mam powiedzieć, jak tylko to, czym jestem? A skoro nigdy siebie nie pojąłem, to co mogę uczynić innego, jak tylko w milczeniu całkowicie Mu się oddać – Jemu, którego miłość, wierna aż do śmierci, była tym jedynym, co mnie pojęło? Skoro zaś to „ja” w milczeniu kocha i kochając oddaje siebie, to musi przecież poznać, że swoją prawdziwą istotę i swój prawdziwy obraz znajdzie dopiero w Ukrzyżowanym.

Tak więc wszyscy, co poznali zmiłowanie Boże, klękają pod krzyżem, który rozpościera niewidzialnie swoje ramiona poprzez wszystkie przestworza i wszystkie czasy. Padają na twarz. Milczą. Płaczą. Modlą się do Ukrzyżowanego. Modlą się do życia, które za nas zostało ofiarowane. Modlą się do Zmarłego, który nam przyniósł życie. Modlą się do Miłości, która miłuje aż do końca, do Posłuszeństwa, które było niewzruszone aż do śmierci, i to śmierci krzyżowej. Modlą się do Tajemnicy, która zawiera w sobie odpowiedź na wszystkie pytania. Kierują wzrok ku Temu, którego przebodli, pojmują grzech, jaki popełnili, sprawiedliwość, której Syn uczynił zadość, i sąd, który przyszedł na grzeszników jako zmiłowanie. Spoglądają na Tego, który nieustannie wyciąga swe dłonie ku krnąbrnemu, upartemu ludowi. Chcą być u boku Syna Ojca, u boku swego martwego Brata, który złożył za nich ofiarę z siebie. Chcą być blisko bramy, przez którą prowadzi jedyna droga do Bożej wolności z niewoli doczesności i hańby grzechu. Chcą zatrzymać Tego, który jest wystarczającym świadectwem, że Bóg miłuje aż do końca, ten Dowód, który sam jeden może przeważyć tysiąc Bożych wyroków, co zdają się świadczyć o Jego gniewie. Pilnują Zastawu, który ma wartość nawet wobec Boga. Strzegą Ofiary, co przenika wszystkie niebiosa. Błogosławią Pokrzepienie swych znużonych dusz i Moc swoich słabych serc. Pragną usłyszeć Tego, który w udrękach męki modli się za swoich nieprzyjaciół, w cieniu śmierci myśli o swych przyjaciołach, ginąc obiecuje raj, opuszczony przez Boga składa ducha swego w ręce Ojca – Tego, który może o sobie powiedzieć, że wszystko spełnił. Patrzą z lękiem, aby nie został przed nimi zasłonięty, bo wiedzą, że widząc nagie ciało Ukrzyżowanego, widzą już kres wszelkiego błądzenia i wszelkiej udręki. Bo po tym ostatecznym dnie upadków i grozy może przyjść już tylko światło i szczęśliwość. Czekają-jeśli tak musi być, to przez całe życie – aby ten Ukrzyżowany spalonymi pragnieniem wargami i do nich wyrzekł jakieś słowo. Jakkolwiek by ono brzmiało, będzie to słowo Jego zlitowania i Jego miłości. A to wystarczy. A więc klęczą pod Krzyżem świata – ci, którzy mają być zbawieni, ci płaczący i kochający.

Czy i ja tak właśnie klęczę pod krzyżem? Przez trzy godziny mego życia – aż i na mnie i przeze mnie wszystko się dokona? Czy jestem przy Ukrzyżowanym?

Dusza moja łaknie Boga, mego Zbawiciela. Pragnę otworzyć siebie. Pragnę ujrzeć Tego, który wypił najbardziej gorzki kielich tego świata. Najbardziej gorzki, bo czymże wobec niego jest ta odrobina goryczy, której przyszło skosztować nam, otępiałym grzesznikom? Pragnę całować krwawe stopy, które szły za mną aż na najokropniejsze manowce moich grzechów. Pragnę ujrzeć przebity bok Tego, który mnie zamknął w swoim sercu i w ten sposób zabrał ze sobą, odchodząc z tego świata poprzez śmierć do Ojca, tak że i ja jestem teraz tam, gdzie może być tylko Bóg. Pragnę ujrzeć drzewo Krzyża, na którym zawisło zbawienie świata, na którym zawisło moje zbawienie. Pójdźmy, pokłońmy Mu się.