Czy można mówić o uniwersalnym mechanizmie psychologicznym, który sprawia, że człowiek, po zwierzeniu się innym z tego, co w jego życiu było złe, bolesne, poczuje się lepiej?

 

Wydaje się, że tak. Spójrzmy na ten mechanizm podobnie, jak patrzono na chorobę w medycynie ludowej czy też jak patrzy na nią współczesna medycyna, bo wbrew pozorom, podstawowe założenie niewiele się zmieniło. W ogromnej liczbie przypadków uważa się, że choroba wiąże się z wniknięciem do organizmu człowieka czegoś obcego, czegoś, co sieje w nim spustoszenie. Szamani uważali, że choroby wywołują złe duchy. Obecnie miejsce duchów zajęły bakterie i wirusy. Większość praktyk szamańskich czy zabiegów medycznych polega więc na pozbyciu się „szkodników” (duchów, bakterii itp.) z organizmu.

 

Nie zamykaj psa w komórce

Zróbmy eksperyment myślowy i popatrzmy na spowiedź jak na zabieg medyczny, polegający na wyrzucaniu choroby na zewnątrz. Zło moralne czy pamięć o wyrządzonej komuś krzywdzie wywołują u osoby mającej choć trochę wrażliwe sumienie konsekwencje natury psychologicznej czy duchowej. Oczywiście, najbardziej poszkodowany jest ten, kto został skrzywdzony. Ale także osoba wyrządzająca zło, w pewnym sensie sama skrzywdziła siebie.

 

Po pierwsze, złe czyny i negatywne emocje niejako „zatruwają” jej własne procesy psychiczne. Tak jak choroba, choć zlokalizowana jest w jednym miejscu, ma wpływ na funkcjonowanie całego organizmu (choruje całe ciało), tak samo zły moralnie czyn oddziałuje na całe życie duchowe (chora jest dusza). Wina absorbuje człowieka, pochłania go czy, jak by powiedzieli współcześni psychologowie, „obciąża jego zasoby”: jeżeli oszukałem kogoś wczoraj i wiem, że źle zrobiłem, to trudno mi przestać o tym myśleć. W dawniejszych podręcznikach teologii moralnej mówiło się o szczekającym psie sumienia – i jest to trafna analogia.

 

Po drugie, człowiek jest istotą społeczną i w związku z tym to, jak o sobie myśli, w jaki sposób siebie postrzega, w ogromnej mierze zależy od tego, jak myślą o nim inni. Społeczeństwo narzuca nam pewne normy postępowania, oczekuje, że będziemy zachowywać się tak, a nie inaczej, i na wiele sposobów informuje nas o tym, czy się do tych oczekiwań dostosowujemy. Jeśli przekroczyliśmy ważne normy, niechybnie spotkamy się z odrzuceniem, potępieniem i pogardą. Pojawia się w nas wówczas poczucie winy. Można zaryzykować stwierdzenie, że świadomość tego, w jaki sposób nasze nieakceptowane zachowanie zostało odebrane, działa w nas jak wirus. Toczy wówczas naszą psychikę niczym kornik drzewo i w pewnym sensie rozkłada ją od środka. Relacje z innymi, spotkania i rozmowy zostawiają w nas pewien ładunek emocji, rodzaj energii. Pozytywna informacja zwrotna, którą otrzymujemy, pochwała, jest w stanie natchnąć nas wiarą, dodać nam sił. Na podobnej zasadzie niekorzystne, potępiające informacje z zewnątrz mogą nam odbierać siłę i wiarę we własne możliwości.

Często popełniamy błąd, który polega na tym, że staramy się nie myśleć o złych rzeczach, ukrywać je albo odseparowywać od tego, czym żyjemy. Wydaje się nam, że w ten sposób będzie się nam żyło lepiej. To jednak ryzykowna strategia. Przypomina zamknięcie głodnego psa w komórce tylko po to, żeby nie słyszeć jego ujadania. W miarę narastania głodu pies będzie jednak coraz bardziej szczekał. Podobnie jest z naszą psychiką. Im bardziej staramy się o czymś nie myśleć, zepchnąć to na pobocze umysłu – tym bardziej dajemy temu siłę. Przynajmniej tak uważał Freud. Można więc zaryzykować kolejną tezę, że mówienie o pewnych rzeczach, wyrzucanie ich z siebie, osłabia ich siłę.

 

Zrób coś z energią

W Ewangelii znajdujemy pouczającą historię o opętanym z Gerazy, z którego Jezus wypędził mnóstwo demonów. Zaraz potem weszły one w stado świń pasących się na zboczu, które następnie rzuciły się ze stromego brzegu do jeziora. Spróbujmy popatrzeć na tę opowieść tak, jakby to była współczesna relacja z wizyty u specjalisty od chorób psychicznych. Wówczas Jezus staje się psychoterapeutą a opętany klientem (pacjentem). Od razu rzuca się w oczy trafna intuicja dotycząca tego, czym właściwie jest cierpienie psychiczne. Z historii tej wynika bowiem, że choroba psychiczna wiąże się z wielością, podziałem, rozpadem umysłu. Podzielone elementy działają przeciw sobie i przeciw organizmowi. Tę samą intuicję odzwierciedlają niektóre dawne i współczesne nazwy chorób psychicznych, wskazujące również na wielość czy zdwojenie. Tak więc jest schizofrenia (z greckiego phren: umysł, schi: rozszczepienie), psychoza maniakalno-depresyjna (a więc naprzemienne występowanie dwóch stanów psychicznych, dzisiaj znane jako choroba afektywna dwubiegunowa) czy osobowości podwójne lub wielokrotne (multiple personality disorder).

 

Dalej okazuje się, że Jezus chce przede wszystkim wejść w kontakt werbalny z tym, co dręczy tego nieszczęśnika. Chce, żeby źródło cierpienia niejako samo powiedziało, kim jest i jak się nazywa, a więc, żeby „się uświadomiło”, żeby z pozycji czegoś nieznanego przeszło na pozycję czegoś znanego i nazwanego. Imię, które słyszy Jezus, brzmi: Legion. A oznacza ono właśnie zagrażającą jedności wielość. Zaś wojskowe konotacje tego imienia (rzymskie legiony!) wskazują na to, że kryje się za nim siła, moc, energia. I ona musi się wyładować, wyjść na zewnątrz. Bo uwięziona w ciele – produkuje kłopoty. Tę konieczność doskonale obrazuje wejście wyrzuconych demonów w stado świń, a więc zwierząt uważanych wtedy za nieczyste, które ruszają pędem ku zagładzie. Intuicja ukryta za tymi sugestywnymi obrazami poucza nas, że aby negatywna, destrukcyjna energia nas nie niszczyła od środka, musi zostać jakoś zużyta, wyładowana, przekształcona. Jeżeli chowam w sobie złe emocje, to one we mnie pracują, penetrują mnie, zakażają. Jedynym sposobem na ich zneutralizowanie jest wyrzucenie ich z siebie.

 

Emocje jak jedzenie

Odwołując się do innej analogii, można powiedzieć, że z naszymi emocjami jest trochę tak, jak z jedzeniem. Obojętnie, co zjemy, czy będzie to mieć smak przyjemny, czy nieprzyjemny, to musimy pokarm strawić, a niestrawionych resztek – pozbyć się z organizmu. Jeśli popatrzymy teraz na emocje jako na swoisty pokarm dla naszej psychiki, to możemy dojść do interesującego wniosku. Okazuje się bowiem, że podobnie jak musimy pozbyć się z organizmu resztek niestrawionego pokarmu, tak samo musimy „wyrzucać z siebie” emocje, szczególnie te złe. Inaczej przydarzy nam się coś w rodzaju obstrukcji psychicznej, co na dłuższą metę może zatruć nasz umysł i w efekcie poważnie mu zaszkodzić. Badania wyraźnie pokazują, że osoby, które częściej wyrażają swoje emocje (płaczą, głośno się śmieją, uzewnętrzniają swoją złość, krzyczą), żyją dłużej i są szczęśliwsze. Problem w tym, że otwarte wyrażanie emocji jest często źle widziane. Zaś człowiek okazujący emocje jest postrzegany jako nieobliczalny. Dlatego w wielu społeczeństwach oczekuje się, że mężczyźni i kobiety będą tłumić swoje emocje, będą starać się ich nie okazywać, będą powściągliwi. W naszej kulturze dotyczy to szczególnie mężczyzn, którym od małego wpaja się, że łzy to coś wstydliwego („chłopaki nie płaczą”). Wmawia się nam także, że nie powinniśmy się złościć, bo gniew to grzech. To raczej chora postawa. Pomylono bowiem złość – w gruncie rzeczy zdrową emocję, której odczuwanie jest jak najbardziej naturalne – z gniewem oraz wynikającą często z niego agresją skierowaną do innych ludzi, której oczywiście należy unikać.

 

Stary człowiek umiera, rodzi się nowy

Wydaje się, że ludźmi, którzy decydują się na spowiedź generalną z dłuższego okresu życia, kieruje nie tylko potrzeba otrzymania przebaczenia, uzdrowienia, ale także chęć „wyzerowania licznika”, rozpoczęcia wszystkiego od nowa. W różnych ważnych momentach, takich jak ślub, choroba czy nawrócenie, pojawia się potrzeba symbolicznego uśmiercenia starego człowieka i odrodzenia się jako człowiek nowy. Przychodzi moment, w którym uznajemy, że chcemy zacząć na nowo. Niektórzy powiedzą, że taki reset, nowy początek, daje każda spowiedź. Można na to jednak odpowiedzieć pytaniem: „Dlaczego, skoro codziennie jemy, od czasu do czasu urządzamy uczty?”. Robimy tak, żeby coś zaznaczyć. Żeby to, co jest częścią normalnego funkcjonowania, uczynić czymś szczególnym. Mówi nam to o wielkiej potrzebie absolutu w człowieku, o potrzebie ideału. Z drugiej strony pokazuje, że w obliczu ważnych chwil, nowych trudnych zadań chcemy mieć czyste konto.

 

Można zaryzykować stwierdzenie, że wypracowanie takiego mechanizmu jak „śmierć człowieka starego” i „narodziny nowego”, to największy wkład religii w psychologię ludzkości. Z perspektywy wielu tradycji duchowych, taki człowiek, który potrafi umrzeć dla tego wszystkiego, co było, i narodzić się do tego, co tu i teraz, funkcjonuje optymalnie. Traci wszystko, żeby zyskać wszystko. Zapomina o tym, co widział, żeby zobaczyć świat na nowo, na świeżo. Być może najważniejszym momentem, w którym się to stanie, będzie nasza śmierć.

 

Czy spowiedź zawsze pomaga?

Spowiedź łączy wszystkie „prozdrowotne” elementy, o których wspominałem. Mamy więc wyrzucenie choroby na zewnątrz, pozbycie się tego, co jest toksyczne. Jest tu miejsce na wyrażenie i zneutralizowanie groźnych emocji (żal, skrucha, ulga) oraz na swoiste „wyzerowanie” konta. A zatem spowiedź – z psychologicznego punktu widzenia – ma spory potencjał terapeutyczny, uzdrawiający na wielu różnych płaszczyznach. Przy czym mam tu na myśli samą ideę spowiedzi. W praktyce bowiem spowiedź często może przynieść skutek wręcz odwrotny. Nie chodzi mi o wymiar sakramentalny – o którym nie chcę się tu wypowiadać – ale kwestie czysto psychologiczne. Jeśli w spowiedzi przeważa aspekt, by tak rzec, organizacyjno-formalny, to na pewno nie ujawni ona swego uzdrawiającego potencjału. Jeśli tylko potrzebuję zaświadczenia od spowiednika, bo chcę być chrzestnym albo wziąć ślub kościelny, to nie ma tu miejsca na uzdrowienie. Zresztą wtedy wiele osób nie odczuwa po spowiedzi ulgi, ale upokorzenie. Niebezpieczna może też być z psychologicznego punktu widzenia asymetryczność relacji penitent-spowiednik. Dla wielu ludzi dyskomfortem jest zwierzanie się z intymnych i wstydliwych spraw obcej osobie, o której właściwie nic się nie wie. W dodatku penitent jest trochę w sytuacji dziecka, które nabroiło i oczekuje na wyrok spowiednika – ułaskawienie lub nie. Sytuacja ta może utwierdzać osobę spowiadającą się w przekonaniu, że naznaczona jest pewną fundamentalną słabością, nie poradzi sobie sama ze swoimi problemami, i że w swych wyborach życiowych jest zależna od kapłana.

 

Spowiedź może być zatem zarówno doskonałym, jak i fatalnym rozwiązaniem dla szukających uzdrowienia czy ulgi na poziomie psychologicznym.