Wyobrażenia chrześcijan na temat męki i śmierci Jezusa ukształtowane są nie tylko przez ewangeliczne opisy, ale także przez sztukę i szeroko pojętą tradycję liturgiczną: pieśni, nabożeństwa, misteria męki. Dzisiaj pojawia się coraz więcej świadectw zbliżonych do ówczesnej rzeczywistości. Wiemy już znacznie więcej – chociażby dzięki „Pasji” Mela Gibsona. Film, w którym w niezwykle realistyczny sposób pokazano cierpienie i śmierć Jezusa, przeorał świadomość wielu chrześcijan.
Jednak na co dzień tysiące katolików śpiewają zarówno stare jak i współczesne pieśni, które przedstawiają fantastyczne fakty dotyczące ostatnich chwil Jezusa. Weźmy choćby pieśń pasyjną z XVIII w. „Dobranoc Głowo święta”. Już w pierwszej zwrotce dowiadujemy się, że „Głowa Jezusa mojego, została zraniona do mózgu samego”, co jest niemożliwe z punku widzenia współczesnej neurologii. Kolce korony cierniowej nie miały prawa przebić czaszki. A gdyby nawet tak się stało, wówczas Jezus straciłby przytomność.
Współczesna twórczość nie jest wcale lepsza. Popularna wśród młodzieżowych wspólnot pieśń podkreśla, że Jezus „uśmiecha się przyjaźnie z wysokiego krzyża” – co jest oczywistą nadinterpretacją.
Warto spróbować oddzielić fakty związane z trzema ostatnimi dniami życia Jezusa na ziemi od niezliczonych mitów, które narosły wokół tych zdarzeń. Kiedy po Ostatniej Wieczerzy Chrystus poszedł do Ogrodu Oliwnego i czuwał tam do późna – jak mówi Ewangelia – pocił się krwawym potem. Jest to jak najbardziej możliwe, medycyna opisuje takie przypadki. Pod wpływem silnego stresu, drobinki krwi przedostają się do potu na skutek rozszerzenia drobnych naczyń krwionośnych. Można śmiało powiedzieć, że w Ogrójcu Jezus był w kiepskim stanie psychicznym, fizycznie nic mu nie dolegało. Sytuacja zmieniła się, gdy wysłani przez żydowskich arcykapłanów ludzie pojmali Jezusa. Wprawdzie Judasz napominał ich, by czynili to ostrożnie, to jednak jego Nauczycielowi, przetrzymywanemu nocą w ciężkich warunkach i niewygodnej pozycji, z pewnością chciało się pić.
Zanim trafił do Piłata, doprowadzono Go wcześniej do wielu osób, w czasie wędrówki był brutalnie traktowany – jeden z żołnierzy uderzył go mocno w twarz. Mimo tego, przed sądem rzymskiego namiestnika obolały Jezus zachowywał nadal przytomność umysłu. Biczowanie i koronowanie cierniem zmieniło wszystko. Rzemienie zakończone kośćmi lub haczykami przecinały głęboko skórę i wyrywały kawałki ciała, z ran obficie płynęła krew. Ból był nie do opisania, gdy razy utrafiały w mocno unerwioną przestrzeń międzyżebrową. W takim stanie Jezus nie miał siły iść na Golgotę, wycieńczony, ledwo trzymał się na nogach.
Ponadto, na zewnątrz wzmagał się upał i temperatura stawała się nieznośna dla zdrowych ludzi, a co dopiero dla ciężko pobitego i odwodnionego człowieka. Pod ciężarem 50 kilogramowej belki Jezus musiał wielokrotnie upadać, przysparzając sobie kolejnych cierpień, najprawdopodobniej złamał nos i nie widział na jedno oko – wcześniej żołdacy zmasakrowali je uderzeniami trzciny. To może wskazywać, że spotkanie z matką, Weroniką i kobietami mogło wyglądać zupełnie inaczej – Jezus był zbyt obolały i cierpiący, by z kimkolwiek rozmawiać. Pewne jest, że potrzebował pomocy Szymona z Cyreny – sam nie doniósłby belki. Prawdopodobne wydaje się także, że ostatnie metry był wleczony po ziemi, a odarcie z szat na nowo otworzyło świeżo przyschnięte rany.
Trzeba pamiętać, że Jezus na krzyżu był zupełnie nagi. Ofiary ukrzyżowania przybijano do belki długimi, grubymi gwoździami, które przedziurawiały nadgarstki i uszkadzały nerwy. Powodowało to rozrywający ból ramion sięgający aż do kręgosłupa. Nogi ofiary zginano w kolanach, a stopy przebite kolejnym gwoździem – układano „na bok”. Okrutna tortura, jaką było umieranie na krzyżu, mogła trwać nawet trzy dni. Zwisające ciało powodowało, że klatka piersiowa ustawiała się w pozycji wydechu i aby zaczerpnąć powietrza, ukrzyżowany musiał się unieść, opierając się na nogach. Każdy oddech wiązał się z potwornym bólem nadgarstków i stóp. Skazaniec oddychał coraz wolniej i płyciej. Gdy ofiara dusiła się, w jej organizmie pojawiało się coraz więcej dwutlenku węgla, rozwijała się kwasica. W efekcie, skazańca bolały wszystkie mięśnie. Gdy człowiek na krzyżu był już martwy, przebijano mu włócznią serce, najpierw z rany wypływał wodnisty płyn zgromadzony w opłucnej, potem krew.
Konanie Jezusa mogło trwać kilka godzin. Powiedzenie w tym czasie czegokolwiek wiązało się z olbrzymim cierpieniem, bólem nie do zniesienia – a Chrystus, jakby wbrew wszystkiemu – mówił. Józef Flawiusz, żydowski historyk, opisał śmierć na krzyżu jako „najbardziej wstrętną ze śmierci”, i argumentował, że samobójstwo jest lepsze niż okrutny los istoty osadzonej na krzyżu.
Dla mnie jako osoby towarzyszącej umierającym, najistotniejsze jest pytanie o świadomość i percepcję Jezusa. Stres i ból musiał ograniczyć kontakt z rzeczywistością. Samotność i lęk potęgowały cierpienie, jednak nie zniweczyły misji zbawienia – Jezus do końca był świadomy. Przebaczył łotrowi i zadbał o Matkę. Dopełniając tego wszystkiego, w medycznym sensie, przekroczył granice człowieczeństwa.
W szczegółach medycznych korzystałem z wywiadu ks. Tomasza Jaklewicza z prof. Władysławem Sinkiewiczem – „Cena zbawienia”, który został opublikowany w „Gościu Niedzielnym”