„Nie lękajcie się! Otwórzcie drzwi Chrystusowi” – swego czasu gorąco i sugestywnie przekonywał nas Jan Paweł II. My jednak lękamy się i to właśnie Boga, i to – paradoksalnie – dlatego że otworzyliśmy Mu na oścież drzwi naszego życia.

 

A przynajmniej tak nam się wydawało Rodzaje tego lęku i sposoby radzenia sobie z nim można by wymieniać bardzo, bardzo długo. Niech jednak nas nie zwiedzie ta wielość postaci czy wymyślnych scenariuszy. W istocie chodzi o ten sam odwieczny i prymitywnie prosty problem: o kontrolę nad własnym życiem lub -jak kto woli – o starodawną pokusę, by „być jak Bóg” (por. Rdz 3). To źródło wszelkich przesądów i zabobonów, bo to one dają nam złudne poczucie, że wszystko jest pod kontrolą.

 

Kontroluję, więc jestem!

 

Niech za przykład posłuży nam historia skrupulanta – patologiczny przypadek samokontroli. Choć jest przerysowany i niemal karykaturalny, to odsłania mechanizm zabobonu. Załóżmy, że nasz skrupulant szuka pomocy u księdza z powodu kłopotów z modlitwą. Nie potrafi rano wyjść do pracy, zanim nie odmówi solidnie pacierza, tj. jednego „Ojcze nasz” i trzech „Zdrowaś Maryja”. Trudność polega na tym, że zaczyna mu to zajmować coraz więcej czasu, gdyż – jak wyjaśnia – „każde słowo musi być wypowiedziane wyraźnie, głośno i w pełnym skupieniu”. Wcześniej wystarczało mu kilka minut, teraz nierzadko pełna godzina to za mało, bo zbyt często się myli i rozprasza, a wtedy musi pacierz zaczynać od początku. Jeśli nie odmówi pacierza jak należy, to w ciągu dnia zwykle spotyka go za to jakaś kara.

 

To przykład zachowania, które za Katechizmem Kościoła Katolickiego śmiało można by nazwać zabobonem, tj. wypaczeniem postawy religijnej oraz praktyk, jakie ona nakłada (KKK 2111). Na czym polega to wypaczenie? Czy na tym, że ktoś chce w skupieniu i z powagą odmówić poranny pacierz? Nie, to jest bardzo dobra i chwalebna postawa. Czy na tym, że poranny pacierz trwa godzinę? Nie! Wielu ludzi modli się na początek dnia równie długo i nierzadko powtarza nawet krótszą formułę niż ta wspomniana wyżej (patrz: modlitwa Jezusowa). Sedno zabobonu tkwi w jego wymiarze duchowym, w teologicznej treści, która dotyczy obrazu Boga i relacji z Nim. Jak przypomina Katechizm, popaść w zabobon oznacza wiązać skuteczność modlitw lub znaków sakramentalnych jedynie z ich wymiarem materialnym, z pominięciem dyspozycji wewnętrznych, jakich one wymagają.

 

W omawianym tu przypadku fiksacja na materialnej stronie modlitwy jest wyraźna. To, co jest mniej wyraźne, ale równie istotne, to obraz Boga, który wyłania się z takiej praktyki. Bóg jawi się jako sadystyczny oprawca czyhający na ludzkie pomyłki, a relacja z nim opiera się na ślepym posłuszeństwie. To jednak nie jest relacja z Bogiem, ale z jakimś wypaczonym Jego obrazem. To nie przypadek, że Katechizm umieszcza zabobon wśród grzechów dotyczących pierwszego przykazania dekalogu: „Nie będziesz miał cudzych bogów przede Mną!”. W zabobonie bowiem miejsce prawdziwego Boga zajmuje jakaś inna postać (bóstwo, duch nieczysty itp.), a jeśli się dobrze przyjrzeć, to okazuje się nią sam człowiek, bo za pomocą przewidzianych zabobonem działań kontroluje Boga, stawiając siebie ponad Nim.

 

Iluzje, które pomagają żyć

 

Jak żałosna i karykaturalna jest ta kontrola pokazuje wspomniany przykład skrupulanta. W sensie obiektywnym to nie on kontroluje rzeczywistość, ale raczej ona jego. W sensie subiektywnym ma on jednak poczucie pewnej władzy nad własnym życiem. To oczywiście złudzenie, ale subiektywnie wewnętrzny świat, który skurczył się do serii dziwacznych rytuałów, jest znacznie bardziej „bezpieczny” i „przewidywalny” niż ten realny, który czai się gdzieś tam, poza zasięgiem kontroli, i dlatego prowokuje ogromny lęk. A przecież o okiełznanie lęku tu idzie i to nawet za cenę utraty kontaktu z rzeczywistością. W myśl przysłowia: lepsze znane piekło niż nieznane niebo.

 

W lot łapiemy istotę problemu, kiedy analizujemy przykład skrupulanta, dużo trudniej jest nam natomiast odnieść się do własnego życia. Łatwo diagnozujemy innych, a nawet dajemy im dobre rady. Naszych własnych zabobonnych tendencji i przesądów nie nazywamy po imieniu, wolimy używać eufemizmów, określając je niegroźnymi przyzwyczajeniami, prywatną pobożnością, bezwiednymi rytuałami lub co najwyżej słabościami, przy czym w całej pełni korzystamy z błogiej iluzji kontroli nad własnym życiem. A przecież zabobon może dosłownie siedzieć w pierwszej ławce na Mszy św., bo może on także dotyczyć kultu prawdziwego Boga, np. gdy przypisuje się jakieś magiczne znaczenie pewnym praktykom, nawet uprawnionym lub koniecznym (KKK 2111).

 

Nieodzowne jest więc dotknięcie problemu lęku i zrozumienie, dlaczego się przed nim bronimy.

 

Bać się, czy się nie bać?

 

Powyższe pytanie godne jest Szekspirowskiej emfazy, bo istotnie „oto jest pytanie”. Z jednej strony nie możemy zakazać sobie odczuwania emocji, ale z drugiej sama natura – by nie mówić wprost o tzw. mechanizmach obronnych -pomaga nam pogodnie uśmiechać się nawet w obliczu największego niebezpieczeństwa.

 

Im bardziej prymitywne są owe mechanizmy obronne, tym bardziej komuś stojącemu z boku włosy stają dęba na głowie. Często to nie lęk jest przerażający, ale to, do czego gotów jest posunąć się człowiek, by go w sobie zagłuszyć. Czasem płaci się najwyższą cenę-traci się własne człowieczeństwo. Warto w tym miejscu przypomnieć głośny ostatnio przypadek Andreasa Breivika, który przygotowując się do ataku terrorystycznego na bezbronne dzieci i młodzież, obawiał się, że strach w czasie spełniania „misji” mógłby go sparaliżować i zatrzymać. Dlatego już zawczasu zaplanował, że nafaszeruje się sterydami powodującymi wzrost agresji i będzie słuchał sugestywnej muzyki z iPoda, by zagłuszyć jęki umierających… .. A wszystko po to, by się nie bać.

 

Jak więc żyć, by nie zatracić własnego człowieczeństwa, a jednocześnie nie umrzeć ze strachu? Z przeciwstawnych elementów powyższego pytania należałoby uczynić nie tyle wzajemnie wykluczające się ekstrema, ale raczej dwa bieguny tej samej rzeczywistości, które potrzebują siebie nawzajem, by utrzymać niezbędną dla godnego życia równowagę. Lęk przypomina nam bardzo podstawową, choć niewygodną prawdę, że jesteśmy stworzeniami, tylko stworzeniami. Choć nasze życie jest cudowne i wspaniałe, to jednocześnie niezwykle nieprzewidywalne i kruche. Wystarczy nieskoordynowany ruch kierownicą na ostrym zakręcie, a z kolorowych planów na przyszłość nie zostanie nic, dosłownie nic. Nie znaczy to jednak, że mamy zamknąć się w czterech ścianach i mdleć na samą myśl o możliwym niebezpieczeństwie. Przeciwnie, z tego realnego napięcia między dwoma biegunami należy uczynić koło zamachowe duchowego wzrostu, tak by pozytywna strona mogła przeważyć tę negatywną – by odwaga zwyciężyła tchórzostwo, wiara niewiarę, nadzieja beznadzieję, a duch mdłe ciało. W tym duchowym zmaganiu nie jesteśmy przecież sami, wspomaga nas Bóg, który chce być z nami w nieustającej relacji.

 

Straszną jest rzeczą wpaść w ręce Boga żyjącego (Hbr10,31)

Jesteśmy tylko stworzeniami, dlatego musimy odczuwać wobec naszego Stwórcy lęk i szacunek. Jednocześnie wiemy- bo przekonuje nas o tym Objawienie Boga w Jezusie Chrystusie – że Bóg jest miłością, dlatego nie mamy powodu, by lękać się Go ponad miarę. Wpaść w ręce Boga żyjącego, synonim śmierci w Starym Testamencie, w Nowym Testamencie nabiera zupełnie innej wymowy, bo oznacza wpaść w ręce miłosiernego Ojca, kochającego Oblubieńca czy też wszechogarniającego Ducha. Miłość jest tym językiem, który w relacji z Bogiem powinien być pierwszy i podstawowy. A ponieważ miłość oznacza bezwarunkowe oddanie się drugiej osobie, dlatego nie ma mowy o żadnej kontroli nad nią, a tym samym nie ma miejsca na zabobony lub przesądy.

 

Co więcej, w miłości nigdy oddanie się drugiemu nie jest jednostronne, ale zawsze jest obopólne. Bóg w tym dialogu miłości bynajmniej nie jest kimś biernym czy nieobecnym. Przeciwnie, On nas przebija tysiąckroć, wydając się w nasze ręce. Począwszy od daru zbawienia, którego owocem i uobecnieniem jest święta liturgia Kościoła, a kończąc na przykładach ciągłych interwencji Opatrzności Bożej, która każdego z nas nieustannie otula i strzeże. Paradoksalnie to, co w zabobonach i przesądach w sposób magiczny i ostatecznie bezowocny usiłuje się osiągnąć (kontrolę nad własnym życiem), to w żywym kontakcie z Bogiem jest dane darmo i w nadmiarze. Przecież Chrystus, któremu otwieramy drzwi naszego życia, nie jest nikim innym, tylko tym samym Jezusem z kart Ewangelii, który przychodzi, aby służyć, a nie żeby Jemu służono; przychodzi dać życie i to dać je w obfitości (por. J 10,7-11). Otwórzmy drzwi Chrystusowi szerzej i wpuśćmy Go w nasze życie. Niech weźmie wszystko, bo wtedy i my otrzymamy wszystko!