Samotny chrześcijanin to sprzeczność. Niewątpliwie Jezus nie tylko zgromadził grupę uczniów, ale także wysyłał ich, by gromadzili innych (m.in.: Mt 24,14; 28,19; Mk 11,17; 13,10; Łk 14,23; 24,47). Bycie chrześcijaninem, według intencji założyciela tej wspólnoty, to bycie zarówno członkiem wspólnoty, jak i apostołem. Kto by to odrzucał, sam pozbawiałby się prawa nazywania siebie chrześcijaninem.
 
Nawet odizolowani od otoczenia kontemplatycy stanowią część zdolnego do współuczestnictwa, misyjnego Kościoła. Św. Teresa z Lisieux, klauzurowa zakonnica, jest współpatronką misjonarzy udających się do innych krajów, wraz ze św. Franciszkiem Ksawerym, który podróżował po całym świecie począwszy od Europy po Daleki Wschód.
 
Te dwa zasadnicze pytania człowieka, mianowicie: Kim jestem? oraz: Jakie jest moje miejsce? — istniały od epoki jaskiniowej. Chcemy być niezależni, ale nie zbyt niezależni. Nie chcemy zmagać się z życiem całkiem sami czy nawet jedynie z kilkoma sprawdzonymi przyjaciółmi. Możemy dokonać o wiele więcej i z o wiele większą łatwością tworząc zespół całkowicie różnych talentów i możliwości.
 
Akceptacja angażującego, służebnego wymiaru przesłania Chrystusa zależy od indywidualnej woli uczestnictwa pojedynczej osoby we wspólnym przedsięwzięciu — kosztem oddania całej swojej niezależności. Akceptacja ta zależy też od stopnia rozwoju wyobraźni prowadzących wspólnotę, którzy mają poszczególnym osobom wskazać najlepsze dla nich miejsce. Gdyby, na przykład, parafia postanowiła zakupić i odnowić dom dla ubogiej rodziny, mogłoby to w sposób godny podziwu urzeczywistnić wspólnotową tożsamość: prawników, bankierów, projektantów wnętrz, szwaczki. Nawet małe dzieci mogłyby sprzątać śmieci.
 
Wiele parafii oferuje możliwości w zakresie posługi wspólnocie małżeńskiej i spotkań narzeczeńskich, grup wspólnotowych dla rozwiedzionych i owdowiałych, odwiedzin chorych czy w więzieniach. Te możliwości są na tyle otwarte, na ile otwarta jest nasza wyobraźnia.
 
Co do modlitwy, jeśli poświęcę czas na rozmyślanie (na przykład w trakcie nudnej Mszy św.), to okaże się, że wiele mnie łączy z pozostałymi ludźmi. Przypuszczam, że byliby wdzięczni za dar życia, swoich małżonków, dzieci. Mogę sobie wyobrażać, że tak jak ja czasami dziwią się temu wszystkiemu. Mogę przynajmniej upewnić się, że nie jestem jedyny, który jeszcze ryzykuje wiarę w Coś, co wykracza poza moje ja i moją najbliższą rodzinę. Co do szczerości innych podczas przekazywania znaku pokoju, to każdy robi to, na co go stać. Jedyną motywacją, którą możemy ocenić i zmienić jest ta, którą sami posiadamy — nasza własna.
 

DLACZEGO KATOLICKI?

 
Inne tradycje chrześcijańskie z pewnością łączą swoich członków z Bogiem, co jest zasadniczym zadaniem religii. Mówienie, że ich relacje z Bogiem są mniej autentyczne, intensywne czy skuteczne jest czymś obraźliwym i aroganckim. Jest bezzasadnym osądzaniem i powinno być zarezerwowane jedynie dla Boga.
 
Wielu katolików wydaje się zbyt protekcjonalnych, zbyt ostro drwiących sobie z „mniejszych kościołów”, przybierając dumną pozę w cieniu Jednej Prawdy Kościoła. Jeszcze inni zaczynają się zastanawiać, czy nie zostali przez swoich rodziców pozostawieni samymi sobie w tym szczególnym (i snobistycznym) chrześcijaństwie, którego nigdy nie akceptowali, a teraz mają przeczucie, że może ono być im zupełnie niewystarczające. Dlaczegóżby więc nie rozważyć uczciwie tej kwestii z innych punktów widzenia? Istnieje mnóstwo encyklopedii i stron internetowych na ten temat. Można nawet pójść na jedno czy drugie nabożeństwo, spotkać się z praktykującymi katolikami i porozmawiać z nimi. (Cóż mogłoby być bardziej badawczym narzędziem niż najszczerzej przekazany katolicyzm). Pewnie znajdą się i tacy, jak w bajce O Złotowłosej i trzech niedźwiadkach, którzy są zbyt twardzi, także tacy, którzy są zbyt pobłażliwi i mało zdecydowani, a jeden czy dwóch okażą się „w sam raz” (choć z trudem) pasujący do Królestwa Bożego, o którym mówił Jezus. Można być pewnym, że nawet najbardziej wzniosły ideał nie uniknie niedoskonałości, jeśli zostanie zinstytucjonalizowany przez ludzi, którzy już ze swej natury nie są bez skazy. Ideały są jak Gwiazda Polarna — przewodnikami, nieosiągalnymi celami.
 
Prawosławne, protestanckie i anglikańskie tradycje, wszystkie one są święte i mają swoje początki w Kościele Apostołów. Tylko fanatyk lub dzielący włos na czworo mógłby z tym się nie zgodzić. Jednakże prawosławni, uważam, są zbyt podzieleni etnicznie i, prawdę mówiąc, ich liturgie są przynajmniej dwa razy za długie jak dla mnie. Również doktryna luterańska o całkowitym ludzkim zepsuciu pomimo ofiary Jezusa, jest mi obca. To twierdzenie jest oczywiście prawdziwe. Rozważmy Władcę much (Lord of the Flies) Williama Goldinga, który ukazuje bestialstwo czające się za uprzejmą maską grupy porzuconych i pozostawionych samym sobie na bezludnej wyspie brytyjskich chłopców, pragnących wreszcie uwolnić z siebie tkwiące w nich głęboko pierwotne zepsucie. Zbyt długo uczę chłopców w szkole średniej, by zaprzeczać tej prawdzie. Jednocześnie, to samo doświadczenie każe mi stanowczo zaprotestować przeciw takiemu stanowisku. To zbyt duże uproszczenie. Nie odzwierciedla dobroci, życzliwości, zadośćuczynienia, które są głębiej zakorzenione niż podłość. Co więcej, protestantyzm to nie jeden Kościół, ale wiele Kościołów podzielonych między sobą z powodu (według mnie) mało istotnych kwestii. I, co za chwilę omówię, większość z tych obrządków nawet nie domaga się przemiany głębi naszych dusz, lecz tylko „przypomina” o tym. Anglikanie wydają się być bardziej tolerancyjni, lecz ich elastyczność, moim zdaniem, jest zbyt szeroka i zbyt plastyczna.
 
W gruncie rzeczy każdy musi uznać historyczny fakt, że katolicyzm nie „odszedł” od prawosławia w 1054 roku ani od Lutra w 1517 roku, ani nie pozostawił Henryka VIII w roku 1534. Niezależnie od tego, pod jakim kątem oceniamy te kwestie, to Kościół rzymskokatolicki wydaje się być tym pierwotnym i autentycznym.
 
Skaz w Kościele katolickim jest tyle, że nie sposób je wszystkie wyszczególnić. Dotyczy to również ostatnich 250 lat instytucjonali-zowania się amerykańskiego marzenia o konstytucji. Ale żadna z tych skaz, pojedyncza lub razem wzięte, nie mogą zniszczyć wszystkiego, nie są w stanie wyrwać moich korzeni i zapuścić ich gdzieś indziej. W sumie, moje osobiste powody trwania w katolicyzmie (pomimo wszystkich tych skaz), są następujące:
 
• Wygląda na to, że Kościół rzymskokatolicki jest tym, z którego wyrastają pozostałe odłamy. To, czy skrupulatni historycy mogą znaleźć bezsporne dowody legalnego przekazania władzy jednego papieża następnemu, jest mało istotne dla kogoś, kto jest w dużym stopniu przekonany, że tak jest. Odtwarzanie oryginału, choć brzmi to zniechęcająco, wydaje się bardziej obiecujące niż odejście i ponowne zaczynanie. Jak wiemy, Bóg tak uczynił w czasach Noego, a jednak rzeczy z powrotem zaczęły układać się bardzo szybko w ten sam sposób.
 
Papież jest dla mnie ojcem, który spokojnym i krzepiącym głosem jednoczy wszystkie odmienne punkty widzenia. Przyznaję, że nie zgadzam się z papieżami w niektórych sprawach, lecz jestem przekonany, że wszyscy znajdujemy się w jednej łodzi z jedną ręką na sterze. Jeśli czasami narzekam na kapitana, to jest to zarówno naturalne jak i zdrowe, ponieważ zarządzający potrzebują opinii stanowiących wyzwanie dla nich samych, a ja nadal jestem skłonny zmywać pokład czy wspinać się po linach wraz z moimi kolegami, członkami załogi. Nie mam zaufania do nikogo, kto kieruje się nieugiętą pewnością. Wydaje mi się to niezdrową i bluźnierczą postawą w przypadku każdego człowieka. Jeśli to czyni mnie „katolikiem kawiarnianym” (zamawiam, co mi opowiada — przyp. tłum.), to niech i tak będzie.
 
• Decydującą kwestią (dla mnie) jest Rzeczywista Obecność Chrystusa w Najświętszym Sakramencie. Również Marcin Luter i Henryk VIII kurczowo trzymali się tej prawdy pomimo różnic dzielących ich od Kościoła rzymskokatolickiego oraz pomimo odrzucenia przez wielu ich zwolenników w ciągu wieków. Ja po prostu w to wierzę, opierając się na tych samych dowodach, na których opieram moje pięćdziesiąt pięć lat posługi jezuity, tj. na tym, co kardynał Newman nazywał „wnioskowaniem bezpośrednim”, zbieżnością tak wielu odczuwanych doznań, które opierają się logicznemu wyjaśnieniu. W jaki sposób Wszechmogący Wieczny Wszechobecny Syn Boży może mieścić się w odrobinie chleba i wina? Nie mam najmniejszego pojęcia. Ale akceptuję to tak samo, jak akceptuję to, że On umniejszył się do dziecięcia w żłóbku. Wielka powieściopisarka Flannery O’Connor przemawia do mnie mówiąc o Przeistoczeniu: Pięć lub sześć lat temu uczestniczyłam wraz z kilkorgiem moich przyjaciół w obiedzie z Mary McCarthy i jej mężem, panem Broadwaterem. (Właśnie napisała książkę A CharmedLife (Szczęście w życiu)). Odeszła od Kościoła mając 15 lat i jest Wielką Intelektualistką… tak więc nad ranem rozmowa zeszła na temat Eucharystii, której ja, będąc katoliczką, powinnam, oczywiście, bronić. Pani Broadwater powiedziała, że jako dziecko otrzymała ducha i uważała Go za Ducha Świętego, najbardziej aktywną osobę Trójcy Świętej; teraz myśli o Nim jako o symbolu i sugerowała, że jest to bardzo dobry symbol. Wówczas ja odezwałam się bardzo drżącym głosem: „No dobrze, jeśli to jest symbol, to do diabła z nim”.
 

• Szczerze mówiąc, jestem nadal katolikiem z tego samego powodu, dla którego nadal jestem Irlandczykiem, mężczyzną rasy białej, Amerykaninem — żadnej z tych opcji pierwotnie nie wybierałem, tak jak nie wybierałem chrztu czy mojego wczesnego katolickiego wychowania. Jestem także przekonany, że nie wybrałem katolicyzmu z własnej woli nawet przyjmując bierzmowanie; byłem wtedy mniej więcej siedmioletnim dzieckiem, którego rady sam pewnie bym nie posłuchał dzisiaj. Istniało jeszcze jedno „skojarzone małżeństwo„. Moje pójście do seminarium było wyborem moich rodziców, nie od razu przeze mnie zaakceptowanym. Dopiero stopniowo wiara oraz osobowa relacja z Bogiem ukorzeniały się w głębiach mojej duszy. Zaprzyjaźniłem się z wiarą i nieważne, jak bardzo mój Przyjaciel mógłby zawieść moje zaufanie, to jak Hiob nie odwrócę się od Niego, ponieważ jestem pewien, że On nigdy nie spisze mnie na straty. Bez tego obustronnego przekonania wątpię, bym był zdolny pójść dalej. 

 

 

Więcej w książce: Zaradź memu niedowiarstwu