4
Śniło mi się, że jestem w domu. Za domem był mały staw, coś jakby duża kałuża, którą wszyscy nazywali jeziorkiem. Śniło mi się, że podszedłem aż tam, do tej dużej kałuży. Obok barierki rósł jakiś bagienny kwiat. Był to tylko sam kwiat, bez liści. Z wilgoci wyłaniał się młody zielony pęd, a na jego końcu rósł zamknięty pąk. Pąk rósł i śniło mi się, że skulony czekam, żeby zobaczyć, jak otwiera się w kwiat. Otworzył się nagle i usłyszałem klik. Zerwałem go, a z łodygi wypłynęła gorzka woda. Gdy dotknąłem palcami ust, zabolało mnie. I nagle poczułem go. Mój ból. Cierpienie wyłaniające się z bagna.
Obudziłem się dokładnie w porze obiadu. Na ustach pozostał mi gorzki smak, więc obmyłem sobie twarz, umyłem zęby i poszedłem na obiad.
Costantino zwoływał wszystkich na zbiórkę długim gwizdem.
Jadalnia była mała i nie było tu długich stołów jak w szkole, ale jeden okrągły, przy którym siedzieli wszyscy, oni i Costantino. Na środku stołu stał wazon ze świeżymi margerytkami. Jedzenie przynosiła kucharka Margherita, która robiła równocześnie za kelnerkę. Była gruba i z każdym krokiem kołysała się na boki jak statek na morzu. Chodziła tam i z powrotem, nosząc talerze i sztućce.
Przed obiadem Costantino kazał nam się pomodlić, a ponieważ modlił się w skupieniu, po łacinie i po włosku, domyśliłem się, że był księdzem. Tak, Costantino to był ojciec Costantino i gdybym był bardziej uważny, domyśliłbym się tego wcześniej, bo wszyscy tak właśnie go nazywali: ojciec Costantino.
Do znudzenia.
W końcu zaczęliśmy jeść. Wcale nie byłem głodny. Makaron był dobry, ale na stole brakowało sera do posypania. Poprosiłem o niego Margheritę, która natychmiast go przyniosła.
Niesamowite. Lepiej niż w domu.
Jeśli prosiłem o coś moją matkę, odpowiadała „tak, tak, oczywiście”, ale zaraz potem o tym zapominała. Moja matka niczego nie pamiętała. Zaczęła kupować w kiosku wydawany w odcinkach kurs technik zapamiętywania. Razem z pierwszym numerem dawali drugi. Kupiła je, dokładnie przestudiowała i zapomniała kupić trzeci numer.
Tutaj nie, tu było inaczej. Każdy o tobie pamiętał. Na razie wszystko wyglądało pięknie, ale trzeba było zachować ostrożność, bo z pewnością coś musiało za tym stać. Tylko że to coś było nieźle ukryte.
Ja nie mówiłem za wiele, uważnie słuchałem tego, co mówili inni, i każdego dnia dowiadywałem się czegoś nowego.
Gdy skończyłem makaron, specjalnie przewróciłem łokciem dzbanek z wodą, żeby zobaczyć, co się wydarzy. Dzbanek się wywrócił i woda rozlała się po stole.
Nie stało się nic, nikt nie krzyknął, nikt mnie nie ochrzanił. Przyszła Margherita ze szmatą w ręku i z uśmiechem na ustach. Spodobała mi się ta Margherita, ze szmatą i z uśmiechem.
Ale nie dam się nabrać. Coś w tym musi być. Na pewno.
Tylko że dobrze ukryte.
5
Po południu postanowiłem się porozglądać. Nagle zza chmur wyszło ostre słońce i śnieg zaczął topnieć. Słońce świeciło tak mocno, że przyćmiewało otaczający je błękit.
Razem ze mną na farmie mieszkali Nicola, który tu przebywał, ponieważ w wieku czternastu lat pił jak dorosły facet, Leo, który miał piętnaście lat, dziwną twarz z krzywym nosem i był złodziejem, i Mara, która w wieku piętnastu lat zaszła w ciążę ze swoim kuzynem, który zaraz potem zniknął.
Niezłe towarzystwo.
Sami wybrańcy.
Naprawdę.
W ogrodzie, w cieniu drzewa ojciec Costantino, w koszuli i spodenkach, jakby było już lato, siedział przed starą, drewnianą sztalugą z ołówkiem w ręce i rysował. Mrużył oczy i rysował. Przed nim nieruchomy jak posąg siedział Nicola.
Ksiądz robił mu portret, nawet niezły. Nie można powiedzieć, nieźle wywijał tym ołówkiem, tylko że rysował Nicolę jakby postarzałego, jakby to była ta sama osoba, ale z dziesięć lat później.
– Ty też chcesz mieć portret, Angelo? Chcesz? – zapytał, nie podnosząc nawet oczu znad rysunku, który był już niemal gotowy.
Właściwie to sam nie wiedziałem, czy chcę portret, ale nie chciałem przy wszystkich odmówić, nie chciałem, żeby uznali mnie za nieśmiałego albo wystraszonego, więc skinąłem głową.
– A więc usiądź – powiedział ksiądz i wskazał mi metalowe krzesło po swojej prawej stronie. Usiadłem, a on szybko zmienił kartkę, umieścił nowy arkusz na sztaludze i przypiął go w rogach pinezkami. Potem ksiądz zaczął się długo we mnie wpatrywać przenikliwym spojrzeniem. Ostentacyjnie przyglądał mi się dokładnie z każdej strony. Jeszcze nie zaczął rysować, nie, trzymał ręce na kolanach, a ołówek leżał na małej rynience na sztaludze. Na razie jeszcze nie zaczynał, tylko patrzył. Wpatrywał się. Czułem się, jakby patrzył do mojego wnętrza, a nie na zewnątrz.
Siedziałem nieruchomo i udawałem, że wszystko jest w porządku, jak gdybym pozował codziennie, jakby to było moje ulubione zajęcie.
Wokół nas zapanowała głęboka cisza – ci, którzy przed chwilą rozmawiali, zamilkli, a ktoś, kto czytał gazetę, przestał przewracać kartki.
Po chwili ojciec Costantino wstał i podszedł do mnie, chwycił mnie za podbródek, podniósł mi głowę i spojrzeliśmy sobie w oczy. Potem usiadł, strzepnął rękami, wziął ołówek i zabrał się do pracy.
6
Kiedy on rysował, ja pogrążyłem się we własnych myślach i patrząc na zielone krzaki, z których spływał śnieg, rozmyślałem o czasie, gdy byłem w domu i rodzice pozwalali mi chodzić na czworakach po ziemi w ogrodzie pośród liści. Lubiłem zapach ziemi i trawy, ale najbardziej podobał mi się zapach małych, czerwonych owoców ukrytych pomiędzy liśćmi. Był to zapach wyraźny, ostry, roześmiany, zapach radości. Zabierałem do ogrodu moje ulubione zabawki: piłkę, żołnierzyka i wszystko chowałem, tak jak to robią psy.
Czasami przychodził mój tata, wołał mnie i pytał, co słychać w szkole, ale kiedy ja odpowiadałem, on pozdrawiał znajomego, który właśnie przechodził drugą stroną ulicy. Potem patrzył na mnie i mówił: „Dobrze, dobrze, tak trzymać”.
Czasami do naszego ogrodu przybiegał bezpański pies i łasił się do mnie. Kiedy chowałem się w głębi ogrodu, żeby bawić się samemu, pojawiał się bez zapowiedzi, nie szczekając, i siadał przy mnie, jakby wszystko rozumiał.
Tarzał się w trawie, grzebał łapami w ziemi, jak gdyby chciał wykopać z jej wnętrza wspaniały zapach deszczu, zapach głębi. Nigdy niczego się nie wstydził, prawie nigdy nie zamykał pyska. I się śmiał. A potem znikał w cieniu drzew tak samo nagle, jak się pojawiał.
Od dawna nie widziałem mojego domu i wydawał mi się daleki, ale w głębi duszy czułem, że jest czymś zupełnie nowym.
Kiedy ksiądz rysował, pomyślałem o mojej matce. Wcześniej myślałem o niej bardzo niewiele albo prawie wcale, ale kiedy on na mnie patrzył, stanęło przede mną jej żywe wspomnienie i musiałem złożyć ręce na piersi, żeby to coś, co nagle zrobiło mi się w środku, nie zabolało.
– Nie ruszaj się! – powiedział ksiądz.
Ksiądz rysował i rysował, wpatrywał się we mnie przenikliwym wzrokiem, niemal rozzłoszczonym, a za chwilę znów obejmował mnie czułym spojrzeniem. Dziwny był ten ojciec Costantino, naprawdę dziwny. I to jego pogwizdywanie. Patrząc na niego, człowiek odczuwał coś w rodzaju nadziei. Kiedy ja na niego patrzyłem, prawie chciałem przestać być złym chłopakiem, naszła mnie chęć, żeby robić tylko rzeczy dobre. Jak to jest, że człowiek sam wie, że nie powinien czegoś robić, nawet jeśli inni nie patrzą? To się po prostu wie i już. Proste.
Tylko że dla mnie to wcale nie było proste.
– Gotowe! – wykrzyknął nagle ksiądz, wyrywając mnie z moich pokręconych myśli. – Nieźle mi wyszło!
Powiedziawszy te słowa, wstał, zdjął kartkę ze sztalugi i wszyscy podeszli, żeby zobaczyć, co narysował. Nicola, Leo, Mara i nawet Margherita stanęli wokoło i powtarzali, że ładnie, ładnie, potakiwali głowami, uśmiechali się, a nawet robili wrażenie wzruszonych.
Kiedy ojciec Costantino odwrócił kartkę w moją stronę, coś ścisnęło mi żołądek, ponieważ to, owszem, byłem ja, ale jako dorosły. Dziwne uczucie, poczułem zawroty głowy. I gęsią skórkę.
– Ładne – powiedziałem w końcu. – Ale do mnie niepodobne…
– Jeszcze nie – powiedział z tym swoim białym uśmiechem w głębi czarnej brody. – Jeszcze nie.
7
Następnego ranka na łące było niewiele śniegu. Stał się brązowy i szaroczarny i zaczął się topić. Zostały szare plamy i pojawiły się duże dziury, z których wystawała trawa. Gdzieniegdzie leżały kupy odgarniętego śniegu, a łąka prawie w całości była już zielona. Ojciec Costantino zebrał nas wszystkich w ogrodzie, kazał nam ustawić krzesła w kręgu, sam usiadł razem z nami, wychylił się w przód, podparł się łokciami o kolana, zaplótł ręce i zapytał każdego z nas, na jakim etapie jest nasza misja. Użył dokładnie tego słowa: misja i domyśliłem się, że w przeszłości każdy wypowiedział jakieś swoje pragnienie, wyznaczył sobie cel i teraz ma misję do spełnienia. W tej chwili ksiądz pytał każdego, jak mu idzie. Dowiedziałem się w ten sposób, że marzeniem Nicoli było nauczyć się gotować makaron l’amatriciana, a Leo, który wstydził się swojej brzydkiej twarzy, bardzo pragnął zostać wielkim muzykiem, natomiast Mara chciała popływać z rekinami.
– A ty, Angelo, co chciałbyś robić? – zapytał mnie.
– Nie wiem – odpowiedziałem.
– No to postaraj się wiedzieć.
– To obowiązkowe?
– Tak. Obowiązkowe – uśmiechnął się ksiądz i pokiwał głową.
Obowiązkowe. Też mi coś. Co mnie to obchodzi? Ja przecież nie mam marzeń. Nie mam i nie chcę mieć. Dobrze mi tak, jak jest. Spokojnie, bez najmniejszego cienia marzenia.
A jednak.
A jednak, wcale tego nie chcąc, odpowiedziałem:
– Pies.
– Ale pies, co?
– Chciałbym mieć psa.
– Świetnie! – wykrzyknął ksiądz i uderzył rękami w uda. – Teraz Angelo też ma swoje marzenie!
Wtedy pozostali trzej idioci zaczęli klaskać w dłonie, jak gdybym zaśpiewał piosenkę.
– A teraz do stołu i smacznego! – zakończył ojciec Costantino i wszyscy wstali, odnieśli krzesła na miejsca i poszli do jadalni.
Kiedy szliśmy na obiad, ojciec Costantino położył mi rękę na ramieniu i zapytał, czy od wysiłku wypowiedzenia marzenia choć trochę zgłodniałem.
W jadalni stał już makaron, obok ser, margerytki w wazonie, zimna woda w dzbanku i muzyka w tle. Margherita krzątała się tam i z powrotem, wszystkim dopisywał świetny humor, ale nie mnie. Mimo wszystko ja byłem w złym humorze. Przy stole myślałem o tym, co narobiłem w szkole. Zawsze o tym myślałem. Ale nawet kiedy o tym nie myślałem, narastał we mnie smutek. Smutek bez słów, smutek doskonały, coś jakby smutek rzeczy porzuconych przez ludzi.